• Science fiction na bazie dyskusji tożsamościowych

    Jakiś czas temu próbowałam sobie przypomnieć, dlaczego nie lubię, przywołanej niedawno w jednej z moich ulubionych dyskusji na moim ulubionym forum, a napisanej w stylu "psychologicznych" artykułów z kolorowych magazynów książeczki Anne Moir i Davida Jessela "Płeć mózgu". Z czasów licealnych (kiedy taka literatura była w modzie) pamiętałam jedynie oświadczenie, jakie wówczas złożyliśmy z przyjacielem, że nie ma żadnych hormonów i niech państwo naukowcy spadają z tłumaczeniem wszystkiego oddziaływaniem czegoś tam na coś tam w jakimś tam czasie. Gdy parę dni temu postanowiłam w końcu sprawdzić, co mi tam właściwie nie grało, przez chwilę była to nawet zabawna lektura, tyle że w pewnym momencie zrobiła się dość straszna.

    Ale zacznę od tego, co zabawne. Pierwsza rzecz to oczywiście osławiony "Test na płeć mózgu", zrobiony w stylu gazetowych psychozabaw i o dokładnie tej samej wartości, a jednak wiecznie w modzie (może właśnie ze względu na ów zabawowy charakter?). Kolejna - język. W tej ponoć naukowej publikacji, na którą całkiem sporo osób nadal lubi się powoływać, roi się od sformułowań w stylu: "hormony zbliżone do męskich", "tajemnicze procesy zachodzące w ciemnościach kobiecego łona", "rasa niegenetyczna" (to o osobach homoseksualnych) czy wywodów w rodzaju: "wśród śpiewaków operowych basy mają mniej wytrysków tygodniowo niż tenory". Najzabawniejszy jest chyba rozdział o małżeństwie, pełen afektowanych wynurzeń, jak to: "I nagle te obce sobie gatunki rzucają się sobie w ramiona za sprawą biologii - biologii, która powoduje, że są dla siebie pociągający fizycznie, choć jednocześnie przeciwstawni pod tyloma innymi względami". Najlepszy smaczek czeka jednak uważnych czytelników i czytelniczki w okolicach 2/3 książki, kiedy to okazuje się, że mimo wielu szczegółowych opisów tego, co i gdzie owe hormony robią, autorzy wcale nie są przekonani, że ich teoria jest słuszna: "Z pewnością nadeszła już pora na zawieszenie broni w walce pomiędzy tymi, którzy dążą do wyjaśnienia biologicznego zachowań ludzkich, a tymi, którzy poszukują dla nich wyjaśnień psychologicznych" - deklarują ostrożnie.

    A co jest straszne? Ano, jak można się domyśleć, rozdział o dewiacjach seksualnych (bo w tej kategorii autorzy sytuują homoseksualność, choć mitygują się od razu, że używają tego określenia wyłącznie w celach statystycznych). A konkretnie finalna część rozważań na temat lesbijek i gejów, w której piszą, że ich teoria  "pozwala podjąć decyzję co do odpowiedniego modelu seksualizmu społeczeństwa - dokonać wyboru, czy pozwolimy istnieć homoseksualizmowi, wyeliminować najskrajniejsze perwersje seksualne, chemicznie przekształcić podwzgórze u mężczyzn i kobiet tak, by doprowadzić do większej zgodności libido obu płci". I mimo że od razu zastrzegają się, że to absurdalny pomysł, to niesmak pozostaje (szczególnie gdy człowiek sobie przypomni, że w czasach, gdy autorzy pewnie już prowadzili swoje badania, Alan Turing w efekcie hormonalnej "terapii reperatywnej" popełnił samobójstwo). Bo skoro to takie absurdalne, to po co o tym pisać? Dla celów statystycznych?

    Trzy lata po tym, jak "Płeć mózgu" ukazała się na polskim rynku (wydanie angielskie to 1969 rok, co pewnie do jakiegoś stopnia tłumaczy język publikacji, polskie - 1993) Amerykanie nakręcili telewizyjny film "The Twighlight of the Golds" (polska wersja to "Zmierzch złota"; nawet nie chce mi się tego komentować). Nie wiem, czy to czas prosperity przekonania, że za chwilę dojdziemy do biologicznego wyjaśnienia, czemu jedni ludzie są tacy, a inni - inni (czytaj: czym się różni chora homoseksualność od zdrowej heteroseksualności), ale w każdym razie główna bohaterka (grana, co może niektóre zainteresować, przez Jennifer Beals) robi test genetyczny płodu i dowiaduje się, że jest spore prawdopodobieństwo, że choć jej przyszły syn jest jak najbardziej zdrowy, to jednak będzie gejem. No i ma kobieta dylemat - urodzić czy nie urodzić. Żeby było jeszcze ciekawiej, jej brat jest gejem (w tej roli wtedy jeszcze bardzo młodziutki Brendan Fraser), więc dylemat siostry nim nieźle wstrząsa, a swoje do jego dramatu dodaje jeszcze ich matka (Faye Dunaway, więc choć nie jest to specjalnie dobry film, to z pewnością ma niezłą obsadę), która, zapytana przez syna, czy gdyby wiedziała, jaki będzie, zrobiłaby aborcję, nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć (choć oczywiście go kocha, akceptuje itd., itp.).

    I tak w owej nieszczególnie ambitnej produkcji telewizyjnej teza Moir i Jessela o tym, że ich "odkrycie" pozwoli wyeliminować ze społeczeństwa tych, którzy mniej lub bardziej odstają od normy, okazuje się wcale nie być taka absurdalna. To tylko film, jasne. Tyle że co jakiś czas docierają do nas kolejne wieści o tym, że oto odkryto, że geje mają mózgi podobne do kobiecych, lesbijki do męskich, a na dodatek mają zazwyczaj dłuższy palec serdeczny od dużego, ale za to nie podniecają się gejowską pornografią, która działa zarówno na gejów, jak i mężczyzn heteroseksualnych itd., itp. I co jakiś czas ktoś się tym ekscytuje, w mniejszym lub większym stopniu (a nawet nadal zdarzają się osoby niehetero podekscytowane archaiczną "Płcią mózgu"!). Lubię naukę, ba, nawet zajmuję się zawodowo jej popularyzowaniem. I nie uważam, że są rzeczy, którymi nie powinna się zajmować, nawet jeżeli wydają się bezdennie głupie (anegdotyczni amerykańscy naukowcy), wszak nawet zdobywcom Antynobla udało się jakiś czas potem chapnąć Nobla. Tyle że owo zagłębianie się w pochodzenie wszystkiego, co nie jest "takie, jak być powinno" powolutku i po cichutku tworzy nową rzeczywistość, która wcale mi się nie podoba.

    No bo tak: nie da się nie zauważyć, że, przynajmniej jeśli chodzi o kulturę Zachodu, świat powoli staje się przyjaźniejszy dla wszelkiej maści odmieńców (co nie znaczy, że inne kultury są pod tym względem takie straszne, bynajmniej, czasami są, subiektywnie patrząc, mocno przed nami). Pewnie, że do mitycznego queerowego wkluczania nam daleko i raczej nigdy się ono nie urzeczywistni, ale spora część ludzi nie ma już problemu z tym, że niektórzy nie są heteroseksualni, nie są typowi pod względem wyglądu, seksualności, zachowania. Mieszają się role płciowe, narodowości, rasy, tożsamości, ogólnie jest fajnie. Tyle że pod tym wszystkim badacze pracują nie tylko nad tym, by żyło się nam lepiej, zdrowiej i dłużej (i byśmy mogli zabijać szybciej, łatwiej i mniej boleśnie), ale też nad określeniem, czym się różnią ci "inni" od "większości" czy udoskonalaniem cech uznawanych przez ową "większość" za pożądane. Brzmi trochę jak science fiction, tyle że w niektórych dziedzinach (sport wyczynowy jest tu chyba najlepszym przykładem) to już nie jest przyszłość, a tu i teraz.

    Pytanie brzmi, co (a właściwie kto) będzie uznawane za pożądane, gdy projektowanie ludzi stanie się faktem, a nie czymś, co odbywa się w zaciszu mniej lub bardziej legalnych laboratoriów. W chwilach, w których się nad tym zastanawiam, zdecydowanie przestaję lubić nauki ścisłe. Bo, choć jest to pieśń przyszłości (o ile wcześniej ktoś nie naciśnie czerwonego guzika) i mnie z pewnością nie dotknie, to jednak jakoś nie mogę się pogodzić z utożsamianiem wartości czy sensowności czyjegoś życia z tym, czy ten ktoś wpisuje się w normę i posiada ileś tam społecznie pożądanych cech. Z tym, że gdybym urodziła się za te ileś tam lat, to byłabym (a może byłbym, kto wie?) np. heteroseksualną biuściastą blondynką z nogami do samej ziemi i zawiniętymi na końcach, uwielbiającą obsługę swego zmechanizowanego domku i wysokiego męża w typie nordyckim, bo ktoś nie tylko by uznał, że tak wygląda i działa idealna kobieta, ale też miałby moc sprawczą, by właśnie taka była i tak działała.

    Piszę o tym wszystkim, bo w jakże fascynujących dyskusjach nad męskością, żeńskością i inną tożsamością wątki hormonalne i genetyczne pojawiają się nader często i na dodatek traktowane są w kategoriach prawdy objawionej. Tyle że osoby podnoszące takie argumenty zdają się kompletnie lekceważyć fakt, że to człowiek nadaje znaczenie czynnikom biologicznym i to on decyduje o tym, na ile naznaczają one życie jednostek. Z tego, że mózg biologicznej kobiety jest zbudowany inaczej niż mózg biologicznego mężczyzny, wynika jedynie to, że są zbudowane inaczej. Z tego, że ktoś dostał większą dawkę hormonów w życiu płodowym niż ktoś inny wynika tyle, że dostał większą dawkę. Reszta to TYLKO interpretacje, a przecież to od nich zależy, czy uznamy, czy dana osoba jest normalna, czy odbiega od normy, w ten sposób naznaczając całe jej życie. W tej całej fetyszyzacji i unaukowieniu normy ginie człowiek, autonomiczna jednostka, której prawo do samorealizacji, indywidualności, szczęścia i posiadania własnej opinii na swój temat już na wstępie pakowane jest do pudełka z odpowiednią etykietką, z którą musi sobie w taki czy inny sposób poradzić kosztem tego, kim mógłby być, gdyby najpierw nie dowiedział się, kim powinien być.

    Dlatego w walce medycyna kontra poszerzanie granic normy kibicuję temu drugiemu.
  • Czytaj także

    15 komentarzy:

    1. Git text, ale....

      Przy coraz wiekszej wiedzy o tym jak dzialamy jako organizmy, to nie do naukowcow nalezy kwestia jakie postawy/organizmy uznajemy za wporzo a jakie nie.To kwestia kultury.

      Przykladem kontrkultura w dziedzinie szczepien dzieci. Juz, juz wydawaloby sie ze jako ludzkosc uporalismy sie z wieloma bb groznymi niegdys chorobami wieku dzieciecego, gdy nagle pojawil sie prad mowiacy ze nie ma co sztucznie walczyc z chorobami nalezy postawic na naturalna odpornosc.Wiec szczepionki fruu do kosza.A poniewaz nie ma przymusu szczepien wiec choroby takie wracaja.

      Stad cala walka o to co jest oki, a co nie toczyc sie bedzie w obszarze kultury, nie nauki. Kultury ktora okresli obszary spolecznie sympatyczne i spolecznie niebezpieczne.

      Od tego jakie poszczegolne spolecznosci beda mialy w nia (kulture powszechna ) wklad bedzie zalezalo czy przetrwaja.

      Czy przetrwaja Breiviki,Karolewojtyly czy Barbiegirlsy.

      m@B

      OdpowiedzUsuń
    2. Zgadzam się, że to kultura zadecyduje, bo to w ogóle ona decyduje. Tylko jakoś się boję, że jak przyjdzie co do czego, to jakaś "mądra większość" uzna, że tym mniejszościom to lepiej by było, gdyby się jednak urodziły takie jak wszyscy, bez "skaz" hormonalnych, genetycznych czy innych takich (skaz według nich, nie mnie). Tak jak ta matka filmowego bohatera - kocha go, akceptuje, a jednak nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby wiedziała, że będzie gejem, to by go urodziła.

      OdpowiedzUsuń
    3. Paniewa, znaczy dla pani nie istneje swoboda wyboru kobiety czy chce urodzic czy nie? Nie istneje prawo do bezwarunkowej aborcji ale prawo to zalezy od przeslanek jakimi kieruje sie kobieta w ciazy chcaca aborcji?Jedne przeslanki sa oki, inne nie do zaakceptowania? Tak?

      To powyzej zupelnie abstrahuje od pytania bohaterki niewidzianego przeze mnie filmu. Sam czytam je tak: skoro za byciem homo ida istotne problemy zyciowe(mam tu na mysli brak bezwarunkowej i powszechnej spolecznej akceptacji) to czemu(majac wybor) fundowac wlasnemu dziecku takie zycie?

      m@B

      OdpowiedzUsuń
    4. jakbym czytala lęki redaktora Terlikowskiego zwiazane z inzynieria genetyczna;)))az chcialabym zapytac redaktora czy gdyby dzieki inzynierii genetycznej mozna byloby wyeliminowac homoseksualizm to czy bylby sklonny na taka eugenike

      OdpowiedzUsuń
    5. a mnie zaciekawiło to:
      "jakoś nie mogę się pogodzić z utożsamianiem wartości czy sensowności czyjegoś życia z tym, czy ten ktoś wpisuje się w normę i posiada ileś tam społecznie pożądanych cech."

      w kontekście dopuszczalności aborcji gdy płód obciążony jest zespołem Downa. wiem, że obok, nie na temat, a zespół d. to nie tylko niespełnianie norm społecznych, a do tego jestem twardą zwolenniczką rozwiązań pro-choice, a jednak muszę to napisać ku refleksji ;)

      OdpowiedzUsuń
    6. @Marcin
      Uważam, że kobiety mają prawo do aborcji, niezależnie od tego, jakimi przesłankami się kierują - wadą płodu, ekonomicznymi, psychologicznymi (nie czują się gotowe) czy jakimikolwiek innymi. Ale mimo wszystko słabo mi się robi, gdy uświadomię sobie, że wcale nierzadko powodem aborcji jest np. chęć urodzenia dziecka określonej płci (zazwyczaj męskiej). Tak jakby płeć potomka miała automatycznie gwarantować mu (a może jego rodzicom) lepsze życie, mniej problemów, powodzenie od startu do finiszu. A właściwie nie "tak jakby", bo przecież to przeświadczenie nie wynika z niczego, a z konkretnych norm kulturowych.

      Czytasz wypowiedź matki filmowego bohatera przez pryzmat chęci oszczędzenia mu cierpień. A jednocześnie piszesz, że to przecież kultura, nie nauka, zadecyduje. Tyle że ona, owa matka, jest właśnie z tej kultury i nie ma nic złego na myśli - ot, chce, by jej dziecku było łatwiej w życiu. Tak jak pewnie ta lekarka, która aplikowała ciężarnym kobietom jakieś paskudztwo, żeby "zabezpieczyć" je przed urodzeniem homoseksualnego dziecka (głośna historia z bodaj ubiegłego roku). Ona przecież nie chciała nic złego, prawda? Chciała tylko pomóc.

      Dlatego: czy nie lepiej jednak zawalczyć o to, by nikt nie musiał się zastanawiać, czy osobom niehetero nie jest przypadkiem zbyt trudno, czyli o niwelację wykluczenia i homofobii?

      @Anonimowa
      Z konserwatystami niewątpliwie łączy mnie zamiłowanie do antyutopii, choć czytam je zupełnie inaczej i widzę w nich odbicie nie tylko oczywistych totalitaryzmów, ale też tych fundowanych przez religie. Sama jestem ciekawa, co na to red. Terlikowski, choć chyba wiem - że nie ma o czym mówić, bo homoseksualność wynika z błędów wychowawczych:)

      @Uschi
      Mnie też przyszło to do głowy, gdy pisałam ten tekst, więc mimo że to różne sprawy, to jednak nie rozłączne. I, szczerze, nie wiem, gdzie jest granica, tak jak nie wiem, gdzie jest granica implementowania światłych zachodnich rozwiązań w bardziej "zacofanych" kulturach.

      OdpowiedzUsuń
    7. Paniewa, konstatacja jest prosta: nie mamy problemow z nauka; ona pokazuje nie wartosci czy antywartosci, ale jak je osiagnac.
      To kultura pokazuje wartosci/ustala kryteria ocen.

      to kultura jest winna temu ze przecietnemu polskiemu gejowi/lesbiance jest trudniej niz przecietnemu polskiemu heteroseksualiscie.

      m@B

      OdpowiedzUsuń
    8. 100 procent zgody. Nie hołduję spiskowej teorii dziejów, że ktoś nam kiedyś wsypie coś do wodociągów i wszyscy obudzimy się zupełnie inni, niż położyliśmy się spać. Pytanie tylko, co się wydarzy w momencie, w którym owe wartości/antywartości będą nie tylko pokazywane, ale też będzie je można bardzo dosłownie wprowadzić w życie. Czyli załóżmy, że ktoś opatentuje szczepionkę na homoseksualizm - nie obowiązkową, co to, to nie, ale legalną i ogólnodostępną. W końcu współczucie (będzie miał trudniej...) może być równie dobrym powodem, by się zaszczepić, jak uprzedzenia. Co wybierze już nie kultura, a żyjąca w owej kulturze jednostka? To zależy od tego, na ile nieheteroseksualność będzie wówczas postrzegana jako coś niestygmatyzującego. Stąd stejtment w ostatnim zdaniu tekstu.

      OdpowiedzUsuń
    9. Kultura ma sie dobrze np. w Anglii i w Australii do lat `70 XXw. regula i praktyka prawna bylo odbieranie niezameznym nastoletnim matkom dziecka zaraz po porodzie.Po to by zapewnic mu zycie w pelnej rodzinie.
      Zeby wszystko bylo "na legalu" matka taka bedac na srodkach przeciwbolowych,uspokajajacych dostawala do podpisania akt zrzeczenia sie praw do dziecka.Do podpisania natychmiast.Dziecka nie miala nawet prawa dotkanac.Dla jego i swego dobra.

      Dzis przeslanki do takich procedur zniknely-samotna matka {z wlasnych dochodow i z zasilkow} utrzyma tyle wozkow dzieci ile tylko chce.

      A cos co kiedys bylo kulturowo rozsadne, dzis traktuje sie jak okrucienstwo.

      kultura gora, szmal za nia,a nie przed.

      m@B

      OdpowiedzUsuń
    10. Świetny tekst.

      OdpowiedzUsuń
    11. W odróżnieniu od schodzeń (np. wspomnianego zespołu Downa), preferencje psychoseksualne – albo jak wolą to ujmować inni: homo- bądź heteroseksualizm – kształtują się, ujawniają, i zaczynają wpływać na życiowe wybory jednostek wtedy, kiedy te osoby dorastają fizycznie a nawet społecznie, uniezależniając się od rodzica czy rodziców.

      PS Wiem, wiem: http://borngaybornthisway.blogspot.com/

      OdpowiedzUsuń
    12. heh, jakby na tapecie, wakacyjną lekturą było "oryks i derkacz" atwood, w temacie :)

      OdpowiedzUsuń
    13. Dla mnie Atwood jest wyjątkowo odporna na kwestie wszelkich "orientacji" nieheteronormatywnych, w jednej tylko powieści trafiłam na gejowskie cameo appearance. "Oryks i Derkacz" jest głównie "antykonsumpcjonistyczne", a Götterdämmerung urządza para pseudobóstw opiekuńczych [- ludzi -] znakomicie dostosowanych do wszelkich genderowych schematów. :/ Ale jednak powieść - w przeciwieństwie do jej follow-up ("Rok potopu"), świetna.

      OdpowiedzUsuń