• Niechciani sojusznicy


    Ruch LGBTQ jest ruchem ludzi zamożnych ekonomicznie lub/i kulturowo i do takich samych ludzi, poprzez swoją formę, kieruje swój przekaz. Z perspektywy neofaszystów jest to idealne rozwiązanie, nie dość, że uczestnicy/czki ruchu LGBTQ nie wpisują się w akceptowalną w Polsce wizję męskości/kobiecości, to reprezentują uprzywilejowaną warstwę społeczną. Ruch LGBTQ wydaje się uważać, że rewolucyjne zmiany w mentalności mogą pochodzić wyłącznie od wyższych warstw społecznych. Myślenie to charakterystyczne jest dla ruchów społecznych skoncentrowanych wyłącznie na realizacji postulatów dotyczących własnej grupy.
    - taka diagnoza ostatnich lat działań ruchu LGBTQ pojawiła się na blogu Prosto antyfaszystowsko (zachęcam do lektury całości). Mimo że autor/autorka momentami upraszcza (np. w części o finansowaniu naszych organizacji czy o zniknięciu niezależnych inicjatyw queerowych), to trudno mi się z tym głosem nie zgodzić. Tak, to prawda, że ogólnoantywykluczeniowy charakter sporej części naszych imprez jest taki jedynie z nazwy (i nie piję jedynie do parady). To prawda, że często bardziej nam po drodze z politykami, co to są grzeczni, ułożeni i dbają o swój PR przekładający się na głosiki w wyborach, niż z mówiącymi rzeczy niepopularne ruchami takimi jak anarchistyczny czy feministyczny. To prawda, że niejednokrotnie odrzucamy co bardziej kontrowersyjnych sojuszników i sojuszniczki, czy to odmawiając im miejsca na naszych imprezach (nie wprost, ale jednak tak - wystarczy popatrzeć, kto jeszcze niedawno wspierał nasze parady, a kto robi to teraz), czy to odcinając się od ich działań.

    Jasne, że nie mam na myśli wszystkich "nas" (że przypomnę POMADĘ czy UFĘ) i że to działa w dwie strony. Nasze działania (chyba wszystkie bez wyjątku) też bywają uznawane za zbyt radykalne, a nasze postulaty za nieważne/nieakceptowalne przez wiele osób z tych grup. I nie tylko nam zdarzają się romanse w politykami. Ale nie zmienia to faktu, że my też (nie, oczywiście, że nie wszyscy) nie akceptujemy i stereotypizujemy wiele grup, które są nam bliskie i z racji wsparcia, którego nam udzielają, i dlatego, że same walczą z wykluczeniami i upominają się o słabszych. Nie lubimy anarcholi, bo Kolorowa Niepodległa, nie lubimy feministek, bo Magda Środa, nie lubimy ekologów, bo autostrady, obrońców praw zwierząt, ruchu lokatorskiego, pracowniczego itd. Pytanie, czy powinniśmy/powinnyśmy te grupy lubić. Do kogo nam tak naprawdę bliżej - grzecznego mainstreamu uosabianego przez Kalisza, Kongres Kobiet i inne takie czy niegrzecznej niszy, która nie uważa, że pewne działania są nie na miejscu, że trzeba iść na kompromisy czy zaniechać tego, co niepopularne. A może i tu, i tu, w zależności od sytuacji? Pewnie nie ma jednej dobrej odpowiedzi na to pytanie (tak jak nie ma jednego "my"), nawet jeżeli je uszczegółowić i np. wskazać jeden główny cel, który chcemy osiągnąć, co teoretycznie powinno ułatwić dobór środków i zawieranie sojuszy. Tak że odpowiem po prostu za siebie.

    Na pewno jest mi bliżej do inicjatywy "Chleba zamiast igrzysk" niż (mimo ogromnej sympatii chociażby do Niemców za to, jak walczą z homofobią w piłce nożnej) do wyszukiwania "homosmaczków" na zdjęciach z meczów, nie mówiąc już o traktowaniu piłkarskich zmagań Polaków w kategorii wojny. Nie dlatego, że jestem jakąś straszną przeciwniczką igrzysk (choć tegoroczne z racji tego, co Ukraina zrobiła z bezdomnymi zwierzętami, mają u mnie bana), ale dlatego, że bardzo mi się podoba działanie wbrew ogólnopolskiemu malowaniu trawy na zielono. Nieudawanie, że jest super, niezamiatanie problemów pod dywan w imię jak dla mnie dziwnej solidarności z tymi, co to by chcieli wypaść jak najlepiej. Bliżej mi też do tych niedobrych anarchistów, co to na sqatach i na blokadach, czy do tych okropnych feministek, co to żeńskie końcówki i samcze zabawy, niż do Palikota podpinającego się pod protesty przeciw ACTA czy parady obwarowanej zakazami i nakazami, otwartej w manifeście, zamkniętej w regulaminach. Słowem do wszystkiego, co oddolne, spontaniczne, niesterowane słupkami poparcia czy pogonią za popularnością. Co tak naprawdę jest bardzo podobne do naszych działań, których wiele osób również nie chciałoby widzieć w przestrzeni publicznej. Nie twierdzę, że jedyna droga to szukanie sojuszy właśnie z tymi grupami i angażowanie się właśnie w takie działania, czy też że są one jakimś wzorcem z Sèvres. Nie są, a dróg, tak jak i sposobów działania jest sporo i sporo ich realizujemy. Ale też nie mogę się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że przylepienie się do mainstreamu i odklejanie od innych "radykałów" nie sprawi, że nagle wszyscy nas pokochają i zaakceptują, a nasze problemy zostaną automatycznie rozwiązane. Nie zostaną. Bo dla mainstreamu zawsze będziemy takimi samymi radykałami jak cała reszta. Wybielenie ząbków, wzięcie polskiej flagi w łapkę i zabawa w dobrą lesbę i pedała tego nie zmieni.
  • Czytaj także

    11 komentarzy:

    1. Ale to wszystko powiedziane jest z punktu widzenia, w którym ruch LGBTQ jest jeden bądź jednolity!

      OdpowiedzUsuń
    2. I tak, i nie. Tak - bo biorąc pod uwagę mikroskalę większości działań trudno go postrzegać inaczej niż jako jednolity. Biedroń wesprze Antifę = LGBTQ wspierają Antifę. Nie - gdy spojrzeć od środka, co, mam wrażenie, wystarczająco w tekście podkreślam. Ale i tak: patrz pierwsza część komentarza. Dlatego owa niejednolitość aż prosi się o danie jej silniejszego wyrazu - np. poprzez organizację alternatywnego marszu w dniu parady.

      Plus: Anonimy uprasza się o podpisywanie się:)

      OdpowiedzUsuń
    3. a ja pozwolę sobie się z wizją nie zgodzić. 'uprzywilejowana warstwa społeczna' nie tworzy ruchu LGBTQetc. 'uprzywilejowana warstwa społeczna' bawi się Huntersie czy innej Utopii, albo najlepiej - w Berlinie i Nowym Jorku, i ma w głębokim poważaniu społeczne rewolucje. lub jakiekolwiek inne rewolucje, przynajmniej dopóki jest uprzywilejowana.

      OdpowiedzUsuń
    4. Wiesz, wydaje mi się, że nie o tę warstwę społeczną autorowi/autorce tekstu chodzi. Zamożny ekonomicznie/kulturowo to niekoniecznie bywalec Utopii. W tym wypadku to raczej ktoś, kto będzie wspierał wyłącznie swoją sprawę i bagatelizuje problemy innych wykluczonych grup, bo go bezpośrednio nie dotyczą, więc nie uważa, że powinien mieć z nimi coś wspólnego.

      OdpowiedzUsuń
    5. A ja się cały czas zastanawiam, jako laik, co to jest zamożność kulturowa? A zamożność ekonomiczna? To można być zamożnym nieekonomicznie? Może trafniej byłoby ekonomicznie/kulturowo uprzywilejowany?

      OdpowiedzUsuń
    6. Myślę, że to po prostu niezręczność językowa, zresztą niejedyna w tym tekście (jest też "zakatowane" zamiast "zaatakowane"). Zamożny kulturowo = wykształcony, mający dostęp do dóbr kultury itp. Tak mi wychodzi z całości.

      OdpowiedzUsuń
    7. Dziękuję, myślałam, że to funkcjonujące pojęcie którego nie znam. Tak mnie troszkę zabolało w oczy, (również zakładam, tak wynika z tekstu) ten dostęp do kultury jako wyznacznik zamożności. Ale to na marginesie całościowych rozważań. Semantyczne wtrącenie.

      OdpowiedzUsuń
    8. Sytuacja jest zaogniona, bo upadające mity świecą najjaśniej u schyłku.

      Magiczna kometa "zachodniego dobrobytu" rozpryskuje się na naszych oczach już dwadzieścia lat, a jednak to właśnie teraz wielu ludziom wydaje się, że inaczej nie było, nie jest, i nie będzie. No cóż, co do pierwszych dwóch stwierdzeń można się w gruncie rzeczy długo spierać, ale co do ostatniego, to sami się przekonają na własnej skórze.

      Gdzie w tym wszystkim LGBT?

      Przez długi czas za "ciemną masę" uchodziły jednostki niewyoutowane albo te bawiące się incognito po klubach. Może to heteromatriks mielił je swoimi żarnami?
      Teraz to samo można by powiedzieć o tych mocniej wyotowanych, rozpłaszczonych przez trybiki wolnego rynku i konkurencji. Składających hołd ideałowi nuklearnej rodziny "na swoim".


      To może czas przyjrzeć się niewyotowanej codzienności innych ludzi. Może zamiast "Elementarza" Biedronia trzeba by pokazać listy miłosne zwykłych maluczkich, ale też to, czego nienawidzą, czego się obsesyjnie boją. Zostawmy już tęczę, pokażmy, jak okularnice nienawidzą babochłopów, pedały ciot, transseksualiści transwestytów, białe kołnierzyki niebieskich.

      Może zamiast teatrzyku zgody czas na wstrząsający teatr chaosu? Zamiast komedii romantycznej poruszający sitcom o powszechnej wzajemnej niechęci, i to bez happy-endu!

      Może trzeba znowu wrócić do teatru, nie obgadywać już rzeczy według ustrukturyzowanych i oklepanych dyskusji, a odważyć się na hermetyczny i jednocześnie ostry przekaz?


      Jeśli ten naród ma zrozumieć, czym różni się kolor fioletowy od niebieskiego i co trzeba zrobić, żeby wyglądały obok siebie nawet znośnie, to naprawdę, nie stawiajmy przed ludźmi takich wyzwań, bo to daje tylko poczucie ośmieszenia. Dajmy coś życiowego: jak naród zobaczy, jak mocno pedał nienawidzi cioty, to aż jęknie: "O kurr...a", normalnie siądzie na czterech łapach, poduma, i pomyśli: "No nie, ustawki po meczach to przy tym pikuś. No trzeba w końcu coś z tym zrobić!" :D

      Po co nam jeszcze więcej ściemy niż ta, której mamy pod dostatkiem "gratis"? Po co produkować jakiekolwiek iluzje?

      Nie jestesmy nielegalni, nie tworzymy ruchu dla osób, którym pomagamy uwolnić się z ukrycia, nie wykradamy ludzi z klinik odwykowych, nie wysyłamy sygnałów Mayday, które mają się połączyć w sieć.

      Nawet jeśli tak było, to te czasy bezpowrotnie minęły, dzisiaj natomiast - przyznajmy to bez wstydu ale i bez zadowolenia - wyzwaniem jest konsumpcjonizm i sieciowa mielizna facebooka.

      Teraz to raczej nam powinno przypaść w udziale porywanie ludzi na odtrutkę od tej rzeczywistości, na misz-masz doświadczeń i doznań. Nie emancypacja jest celem, tylko wykluczenie oczywistości - pod wieloma względami coś zupełnie przeciwnego wobec emancypacji.

      Jeśli ktoś jeszcze wierzy, że homoseksualiści zniszczą jej/jego rodzinę, to chwała, jeszcze nie jest stracona/y! Gorzej, gdy wierzą, że trzeba opowiadać o tym, żeby zdobyć dzięki temu pozycję, i że to się opłaca.

      OdpowiedzUsuń
    9. Proponuję, żeby spuścić z tonu i podejść do problemu racjonalnie.
      Bo najłatwiej jest wpaść w jakieś pseudo doktrynalne rozważania, które dają możliwość filozoficznym i socjologicznym harcom, przynosząc satysfakcję autorom tychże, tylko nie wnosząc przy tym niczego konstruktywnego do sprawy wyemancypowania się środowiska LGBT, ale na dodatek wikłająć je w nierealistyczne spory. Nie da się, moim zdaniem, osiągnąć zamierzonego celu, jakim jest dla nas w tej chwili uzyskanie akceptacji (sejmowej, prawnej) dla związków partnerskich w inny sposób, jak poprzez współpracę z przedstawicielami Sejmu. Bo, czy nam się to podoba, czy też budzi obrzydzenie, póki co nie wymyślono niczego lepszego. A jeśli ktoś ma pretensję, że taki czy owaki poseł chce przy tym ugrać coś dla siebie, to doprawdy żadna nowina. Kto ma ochotę zmarnować parę godzin na przewertowanie starszych czy młodszych archiwów sejmowych (chyba wystarczy Internet), to bystrze dojrzy co i jak.
      Kończąc: skupmy się na własnych postulatach. Osiągnijmy zamierzony cel. A jak go zyskamy - możemy wspierać innych. Ale nie hurtem. Np. obrońcy zwierząt w swojej walce są fantastyczni i coraz bardziej skuteczni, jestem z Nimi i w słowach i czynach. A współcześni polscy anarchiści... szczytna pyskówka, nie ignoruję, zachęcam ich jedynie do wnikliwej lektury.

      OdpowiedzUsuń
    10. A co to znaczy, że na "własnych" postulatach?

      Nie chodzi o to, że środowiska anarchistyczne nie rozumieją zgniłych sejmowych mechanizmów tylko o to, że pewne postulaty są już ze sobą sprzeczne w momencie, gdy parlamentarzystki/ści głosujący za ustawą o związkach partnerskich będą głosowali za wyrzucaniem ludzi na bruk albo za niewynagradzaną pracą przymusową w zamian za ubezpieczenie zdrowotne dla bezrobotnych.

      Nie chodzi przecież o sprawę jakichś tam paru sprzedanych ustaw coś-za-coś, tylko o trwale przyprawianie gęby ludziom lgbt, że są wrogami zwykłych ludzi i żerują na nich załatwiając swoje interesy. Myślenie o tym jak o paru tam "własnych" (to znaczy - czyich?) ustawach to kwintesencja mentalności sld.

      Poza tym nie wszyscy i nie wszystkie chcą związków partnerskich.

      OdpowiedzUsuń
    11. a ja mam inną refleksję, luźno związaną, zainspirowaną.

      fraza "ruch LGBTQ" mnie drażni w takim kontekście. ten queer, który powstał jako kontra, jako margines marginesu w polskim dyskursie stracił kompletnie swój sens. queer stał się po prostu słowem kluczem na osoby nieheteronormatywne, a w rzeczywistości w polsce znaczy dokładnie to samo, co ruch gejowsko-lesbijski, np. zamiast imprezy gejowsko-lesbijskiej - impreza queerowa, bo szybciej i ładniej brzmi, bo modne hasło itd.
      wkurza mnie to, strasznie, bo ugrzeczniliśmy w polsce queer do granic możliwości Wtłoczyliśmy go tak naprawdę w tożsamościowe ramki i zostawiliśmy akademikom coś, co wyrosło z gniewu tych najbardziej odrzuconych. i tracimy potencjał rzeczywistej walki z wielokrotnym wykluczeniem, bo o tym to ewentualnie czasem można gdzieś poczytać - i nic więcej.

      OdpowiedzUsuń