• Po co ci szczęście...


    Jeanette Winterson napisała kolejną książkę. Po roku od wydania brytyjskiego mamy polskie. Jest to autobiografia, a zarazem nadal jest to stara dobra, przez jedne kochana, przez innych znienawidzona Winterson. Trzy powody do radości. A nawet cztery, bo w końcu nikogo nie będzie kusić, by pytać, co z tego wydarzyło się naprawdę, a co nie. Bo, inaczej niż w przypadku "Nie tylko pomarańczy" (i pozostałych rzeczy też, ale to właśnie ta książka najczęściej dostaje łatkę "autobiograficzna"), nie otrzymujemy znośnej dla autorki wersji tego, jak było, ale coś, co rzeczywiście było i o czym nie była w stanie dotąd opowiedzieć. Nie znaczy to, że "Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?" to zamknięta historia, wzorcowa autobiografia spod znaku "urodziłam się, przeszłam przez tyle a tyle etapów mojego życia, a teraz jestem tu i tu". Mamy Winterson dziecko, nastolatkę, a w końcu studentkę pierwszego roku na uniwersytecie w Oksfordzie. Oraz Winterson teraźniejszą, decydującą się na odnalezienie biologicznej matki. I dwadzieścia pięć lat przerwy między tymi historiami, w czasie których jej adopcyjna matka zmarła, a ona stała się tym, kim się stała, ale też nie poradziła sobie z tym, co przeszła do momentu, gdy w wieku szesnastu lat na zawsze opuściła dom. O ile w ogóle był to jej dom.

    Pani Winterson (albo pani W.), jak nazywa swoją adopcyjną matkę autorka, była potworem. Jej metody wychowawcze ograniczały się do bicia, zamykania w komórce na węgiel, zostawiania Jeanette na całą noc na dworze, palenia jej książek, podrzucania do jej śniadania karteczek z sentencjami z Biblii i przypominania, że jest dzieckiem diabła, który podstępem zaprowadził ją i jej męża do złej kołyski. Pierwszą dziewczynę próbowała z córki wyegzorcyzmować. Przy drugiej postawiła ultimatum - albo już nigdy się z nią nie spotka, albo opuści dom. To wtedy padły słowa, które posłużyły za tytuł książki. Jeanette próbowała wytłumaczyć matce, że dzięki temu związkowi jest szczęśliwa. W odpowiedzi dostała pytanie, czemu nie może być po prostu normalna.

    Historia opowiedziana w pierwszej części "Po co ci szczęście..." nie jest miła, a pozostałe są niewiele weselsze. Przetrwała, to już wiemy. Spała w samochodzie, pracowała na targu, w międzyczasie skończyła szkołę i dostała się, jako "klasowy eksperyment", na studia. Uratowały ją książki, miłość i chęć opowiedzenia swojej historii, zupełnie innej, niż ta, którą przez całe życie opowiadała jej pani Winterson. Uratowały, ale nie pozwoliły uporać się z tym, co jej zrobiła. Trzecia część, współczesna, zaczyna się śmiercią jej ojca, odejściem partnerki i próbą samobójczą. A kończy odnalezieniem biologicznej matki. Oraz przebaczeniem pani Winterson, która, jak stwierdzi pisarka, była potworem, ale jej potworem. Przebaczenie nie oznacza zapomnienia, ale oznacza, że można iść dalej.

    "Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna" wbrew pozorom nie jest ponurą książką. Winterson nie straciła swojego poczucia humoru, umiejętności zabawnego opowiadania o rzeczach, które nie są zabawne. Historie o tym, jak jej matka postanowiła ugościć jej czarnoskórą przyjaciółkę, podając jej na śniadania, obiady i kolacje wyłącznie potrawy z ananasem w roli głównej (bo ktoś jej powiedział, że ONI lubią ananasy), czy o elektrycznym gorsecie noszonym przez panią W., są cudownie absurdalne. Nie brak tam też dygresji, bez których trudno sobie wyobrazić książki Winterson, tym ciekawszych, że stanowiących klucz i do jej charakterystycznego stylu pisania, i do powracających w jej książkach motywów, jak "dlaczego miarą miłości jest jej utrata" czy "opowiadam wam bajki, wierzcie mi", i do jej feminizmu. Słowem prawdziwa gratka dla miłośników i miłośniczek pisarki, bo nie tylko dostają jej kolejną książkę, ale też książkę, w której odpowiada na sporo pytań o to, dlaczego pisze tak, a nie inaczej, a na dodatek robi to tak osobiście, jak nigdy dotąd.

    Choć nadal najważniejsza jest pani W.
  • Czytaj także

    3 komentarze:

    1. Eeee, no po co tyle szczegółów, gdzie moja przyjemność z poznawania.
      Dziecko mi książkę z autografem sprezentowało :)

      OdpowiedzUsuń
    2. Spokojnie, to tylko wybór, tu diabeł naprawdę tkwi w szczegółach. Też mamy egzemplarz z autografem.:)

      OdpowiedzUsuń
    3. Ja też mam autograf, ale w esejach "O sztuce", ze spotkania w Poznaniu przed kilkoma laty.:)
      Ładny tekst, Ewo, bardzo. A opowiedzieć prozy Winterson to się raczej nie da, nawet, gdy jest "na oko" linearna.

      OdpowiedzUsuń