• Dawno, dawno temu...

    Niemal rok temu Gosia pisała o pierwszym sezonie serialu "Once Upon a Time". Wtedy byłam na etapie raczej zerkania nań niż oglądania, nie mówiąc już o myśleniu o tym, co będzie dalej, chwilę po tym, jak skończyłam oglądać kolejny odcinek. Teraz, po obejrzeniu małego finału (bo co najmniej połowa historii jeszcze przed nami) drugiego sezonu spokojnie mogę się zaliczyć do grona wielbicielek i wielbicieli serialu. Z rodzaju tych fanatycznych, bo to, że na kolejne części muszę poczekać aż do stycznia, jest dla mnie niemal nie do zniesienia.

    W czym tkwi urok tej historii? Co sprawia, że mimo drewnianego aktorstwa Jennifer Morrison, której przypadła jedna z głównych ról (Emmy Swan, czyli tamtejszego Harry'ego Pottera - wybawicielki, która pod koniec pierwszego sezonu zdejmuje ciążącą nad miastem klątwę), oraz kilku innych równie nieciekawych kreacji, mimo wprowadzenia w drugim sezonie tak plastikowych postaci jak Mulan, Aurora, Lancelot czy książę Philip, nadal jest to jedna z najciekawszych i najbardziej wciągających produkcji ostatnich lat? Poza oczywistym powodem, że jest to po prostu świetna historia dla wszystkich, którzy i które kochają baśnie i lubią zabawę z kanonem, wymienię jeszcze kilka.

    Scenariusz. Po tym, jak klątwa rzucona przez Złą Królową przestała działać (osoby nieznające fabuły odsyłam do notki o pierwszym sezonie), wyglądało na to, że właściwie niewiele jest już do opowiedzenia. Dobro zwyciężyło, a w każdym razie wygrało bardzo ważną bitwę, pozostało więc jedynie zjednoczyć się i zmiażdżyć tych kilkoro złych bohaterów, którzy stali jeszcze na drodze do odzyskania szczęśliwych zakończeń (bo na tym polegała owa klątwa - pozbawieniu baśniowych postaci kluczowego "i żyli długo i szczęśliwie"), dobre uczynki nagrodzić, złe ukarać i sprawa załatwiona. Tymczasem twórcy serialu postarali się trochę bardziej. Bo, choć prawdopodobnie finał będzie właśnie taki - że każdy dostanie to, na co zasłużył - to i droga do niego jest znacznie bardziej skomplikowana, i zło i dobro wcale nie są takie oczywiste. Na dodatek zdjęcie klątwy otworzyło przejście między światem baśni a miasteczkiem Storybrook, w którym przez 28 lat uwięzieni byli nasi bohaterowie. Przenikanie się tych dwóch światów oznacza nowe przygody, nowe problemy i nowe postacie, z matką Złej Królowej włącznie, która nadaje zupełnie nowe znaczenie słowu "zło".

    Lana Parrilla, czyli Zła Królowa i burmistrzyni Stroybrook Regina w jednym. Aktorka znana dotąd z nieszczególnie ambitnych produkcji takich jak "Pająki" i "Replikant" oraz z kilkunastu, często gościnnych, występów w serialach (czasem niezłych, jak "Zagubieni" czy "24 godziny"), dla której rola w "Once Upon a Time" zdecydowanie powinna być przepustką do znacznie bardziej spektakularnej kariery. A nawet jeśli nie, pozwoliła jej zyskać przynajmniej kilkusettysięczną rzeszę fanów i fanek. Nowo narodzona gejowska ikona (te stroje, te fryzury!) i obiekt fantazji sporej rzeszy kobiet specjalizujących się w pisaniu femslashy (jeszcze wrócę do tego tematu). Choć mam sporą słabość do czarnych charakterów, szczególnie tak atrakcyjnych i dobrze zagranych, to muszę przyznać, że to, co wymyślili dla niej scenarzyści w drugim sezonie jest całkiem fajne. Otóż Regina próbuje nie być zła i nie korzystać ze swoich supermocy, co nie przychodzi jej łatwo chociażby dlatego, że po zdjęciu klątwy wszyscy w miasteczku wiedzą, kim jest, i najchętniej powiesiliby ją na jej ukochanej jabłoni. Jej walka z samą sobą to zdecydowanie jeden z najciekawszych wątków nowego sezonu. Póki co jasna strona mocy wygrywa, choć nie tracę nadziei, że jeszcze jej się odwidzi i jednym ruchem ręki zetrze uśmieszki wyższości i samozadowolenia z ust wszystkich szlachetnych i prawych mieszkańców Storybrook.

    Robert Carlyle, czyli Rumpelstiltskin i zarazem Pan Gold, właściciel lombardu i szara eminencja Storybrook. Aktor, który nie musi udowadniać, że ma talent (najlepiej pamiętam go z "Księdza" i "Drapieżców" skandalistki Antonii Bird oraz oczywiście z "Goło i wesoło") i druga, obok Złej Królowej, postać, bez której tego serialu nie dałoby się oglądać. Jego bohater, podobnie jak Regina, ewoluuje, choć niekoniecznie w kierunku dobra. To gość, którego trudno nie kochać i któremu bardzo się kibicuje, niezależnie od tego, jak podłą i uzależnioną od manipulowania innymi jest kreaturą - w końcu jedyne, co robi, to pokazuje, że nic nie jest wyłącznie czarne czy białe i że w każdym tkwi potencjał zarówno do czynienia dobra, jak i zła.

    Feminizm. Szczęśliwie nic nowego w opartych na baśniach produkcjach, wszak już chociażby "Shrek" był niezłą kpiną z klasycznych księżniczek w wydaniu Disneya, ale tak czy siak jest to mocny punkt serialu. Śnieżka załatwiająca trolla jednym celnym strzałem z łuku, Mulan jako strażniczka Aurory (znacznie lepiej sprawdzająca się w tej roli niż jej ukochany książę Philip), irytująco drewniana, ale mimo wszystko waleczna Emma w roli wybawicielki to naprawdę niestereotypowe (choć nadal baśniowe) postacie. Nie znaczy to, że panowie nie mają swojej roli w walce o szczęśliwe zakończenia, ale zdarza im się również np. ukłuć wrzecionem i zapaść w sen, z którego może ich obudzić dopiero pocałunek prawdziwej miłości.

    Humor. Czarny, jak wtedy, gdy Rumpelstiltskin przedstawia Pięknej (tak, tej od "Pięknej i Bestii", on robi rzecz jasna za bestię) Reginę prostym "kochanie, poznaj kobietę, która trzymała cię w ciemnicy przez 28 lat". Wynikający z zawirowań czasowych, które sprawiły m.in., że główna bohaterka (aka wybawicielka aka Emma Swan) jest w wieku swoich rodziców, a jej matką Śnieżką okazuje się być jej przyjaciółka Mary Margaret (której, jak to przyjaciółce, zwierzała się z dosłownie wszystkiego), co dodatkowo komplikuje wzajemne relacje. Będący pochodną przenikania się zupełnie różnych światów, w których nie zawsze wypada i nie zawsze działa to samo. Czy sytuacyjny, jak wtedy, gdy Regina idzie do terapeuty swojego syna na odwyk od używania magii, bo jest na bardzo dosłownym głodzie.

    Podsumowując - warto. Szczególnie jeśli lubi się baśnie i ma się ochotę nieco odpocząć od rzeczywistości.

    Na koniec obiecane słówko o femslashach. Bez wstydu przyznaję, że brak wpisów na blogu w ostatnich dniach (w tym brak wpisu rocznicowego - bo 6 grudnia minęły dwa lata od naszego ślubu) wynika nie z braku weny, a z tego, że postanowiłam zobaczyć, co z postaciami i historiami z "Once Upon a Time" robią twórcy i twórczynie fanfików (pisanych głównie przez fanów i fanki opowiadań nawiązujących do konkretnych filmów, seriali, książek itp.). I, cóż, wciągnęło mnie, na tyle, że poważnie przemyśliwam nad napisaniem własnego lub przetłumaczeniem któregoś z tych, które znalazłam. Choć póki co w serialu mamy jedynie relacje heteroseksualne, to wśród opartych na "Once Upon a Time" historii fanowskich jest, mam wrażenie, wręcz przeciwnie, a znalezienie opowieści o Złej Królowej, w której NIE jest ona sparowana z kobietą, graniczy niemal z cudem (i to jest właśnie femslash - opowiadanie, w którym bohaterki łączy relacja lesbijska). Na dodatek wśród ponad sześciu tysięcy opowiadań (a czasami całych powieści) na fanfiction.net opartych na tym konkretnym serialu można znaleźć całkiem sporo rzeczy, które są po prostu dobrze wymyślone i dobrze napisane (choć niestety zazwyczaj po angielsku). Tak że jak ktoś ma za dużo wolnego czasu, to z czystym sumieniem mogę polecić  i autorkę oraz to opowiadanie (jest obowiązkowy humor i trochę wzruszeń). A "trochę" więcej jest tu.
  • Czytaj także

    4 komentarze:

    1. Oj warto warto :D Ja po recenzji Gosi zaczęłam oglądać i niecierpliwie śledzę nowe odcinki na maxvideo :D

      OdpowiedzUsuń

    2. Once Upon a Time to już drugi serial (po True Blood), w którym jedynym elementem, który mnie wkurza jest postać głównej bohaterki. Całe szczęście bohaterowie poboczni (ach Regina) i cała magiczna otoczka wynagradzają ten słaby (bardzo słaby) punkt.

      OdpowiedzUsuń
    3. Pełna zgoda co do "True Blood". Aż mi się nie chciało wierzyć, że Anna Paquin może zagrać tak słabo, a jednak...

      W OUT najgorsze jest dla mnie to, że sama postać Emmy jest bardzo fajna i ma ogromny potencjał. Świetnie widać to w fanfikach, gdzie autorki (chyba rzadziej autorzy) wyciągają wszystkie jej nawyki językowe, gesty, zwyczaje. Dodatkowo w drugiej serii dochodzi przekomiczny motyw relacji z matką-co-to-jest-w-moim-wieku-i-na-dodatek-była-moją-przyjaciółką. Niestety - Jennifer Morrison zupełnie nie potrafi tego wykorzystać. Szkoda.

      OdpowiedzUsuń
    4. super serial .A gra Jennifer Morrison jako Emmy Swan i Lany Parrilly jako Reginy Mills wyśmienita.

      OdpowiedzUsuń