• Brzydkie słowo na "f"

    Być może wpadło wam w oko, że w tym roku nie było na blogu relacji z Manify. Nie, nie znudziło mi się maszerowanie z przedstawicielami i przedstawicielkami cywilizacji śmierci. Byłam, słuchałam, szłam, podrygiwałam i pokrzykiwałam. Było zimno - ale to nie nowość. Było dużo znajomych twarzy. W sumie zbyt dużo, a za to mało nieznajomych - ale to też nie nowość. Było mniej ludzi niż w ubiegłym roku - to przykre (i proszę mi nie pisać, że pogoda nie ta i to dlatego - nie kupuję tego). Przywlekliśmy nasz prozwiązkowy baner - to akurat nowość. Po raz kolejny osoby zaproszone na platformę organizatorek wymieniły, co jeszcze nie zostało załatwione. Po raz kolejny marsz zakończył się pod Sejmem. Po raz pierwszy nie było kontrdemonstracji pod pomnikiem. Po raz pierwszy nie było obok mnie mojej nieślubnej, która dotąd nie opuściła chyba żadnej Manify. Nie, jej też się nie znudziło. Po prostu musi teraz bardziej o siebie dbać, a spacer pod rękę z Buką nie zalicza się do kategorii "zdrowe".

    Choć Manify, podobnie jak Parady Równości, nie budzą już specjalnej ciekawości mediów, to rzecz jasna trochę podgrzały one temat. W "Newsweeku" ukazał się z tej okazji wywiad z twórcami Fundacji Masculinum. Co to za jedna? Ano, jak sama nazwa wskazuje, ma ona zrzeszać mężczyzn, którzy z takich czy innych powodów nie odnajdują się w rzeczywistości i chcą ją zmienić. Skrót rozmowy z panami opublikowany na moim "ulubionym" portalu naTemat.pl wzbudził spore emocje. Również na naszym fejsowym profilu. Nie będę powtarzać tego, co napisałam tam ja czy osoby, które miały inne lub podobne zdanie (generalnie opinie ludzi biorących udział w dyskusji były skrajnie różne - od takich, że panowie z Masculinum są feministami, po takie, że są seksistowscy i antyfeministyczni). Zafrapowała mnie inna rzecz, celnie zresztą ujęta w jednym z ostatnich komentarzy: "Cały czas mam wrażenie, że czytamy zupełnie różne teksty i każdy czyta w nich to, co chce przeczytać". Otóż tak, mniej więcej tak właśnie jest. Ja bym to ujęła tak, że każda osoba czyta każdy tekst trochę inaczej. Bo zawsze w grę wchodzą nasze doświadczenia, perspektywa, z której czytamy, wiedza o tym, czego dotyczy tekst, wcześniej przeczytane teksty, to, ile razy przeczytaliśmy ten konkretny itd. "Każde czytanie jest niedoczytaniem/nieodczytaniem" (jak mawiali dekonstrukcjoniści), nie ma czegoś takiego jak jedna poprawna interpretacja, w ogóle nie ma czegoś takiego jak jedna interpretacja, a żaden tekst nie istnieje poza kontekstem.

    Czemu o tym piszę? Ano dlatego, że choć dyskusje na naszym fejsie bywają intensywne, to rzadko kiedy zdarza się, że są aż tak emocjonalne jak ta wokół Masculinum. No chyba że pojawi się słowo na "f". Wtedy mamy jazdę bez trzymanki. Skąd się biorą aż tak ogromne różnice zdań w grupie ludzi, których chyba bez wyjątku łączy to, że są za równouprawnieniem nie tylko osób nieheteronormatywnych, ale też kobiet i mężczyzn? Moim zdaniem z tego, o czym już wspomniałam - różnicy doświadczeń, poziomu zaangażowania w temat czy wiedzy o nim - ale też i z tego, że również sam feminizm nie jest łatwy do ogarnięcia. Nie, nie chodzi mi o ideologię feministyczną jako taką. Chodzi mi o wielość feminizmów i wielość definicji feminizmu. O to, że możemy mieć wspólny cel, ale zupełnie inaczej widzieć jego realizację. O to, że możemy kompletnie różnie artykułować swoje poglądy. Że nie da się tak po prostu powiedzieć, czym jest feminizm, można jedynie spróbować określić, czym jest on dla danej osoby. Czyli nie chodzi jedynie o sam kontekst, miejsce, w którym dana osoba się znajduje i z którego wygłasza swoje poglądy. Chodzi też o to, że feminizm jako taki jest cholernie skomplikowany i cholernie zróżnicowany.

    Do tego dochodzi kolejna rzecz - media. To, kogo pokazują, i to, kto się w nich pokazuje. O ile się założymy, że większość przypadkowych osób zapytanych o znane feministki wskaże po pierwsze Magdalenę Środę, a po drugie Kazimierę Szczukę? A teraz pytanie za milion - na ile te panie są reprezentatywne dla polskiego feminizmu? Odpowiedź: dokładnie na tyle, na ile ja jestem. Nie, nie pochlebiam sobie, bynajmniej. Po prostu, według mnie jest tyle feminizmów, ile jest feministek i ilu feministów. Jakkolwiek by mi się to nie podobało, Kongres Kobiet to też feminizm, ino taki neoliberalny. UFA (która dla odmiany mi się podoba) to również feminizm, tyle że lewacki. Media lubią rzecz jasna robić też jeszcze jedną rzecz - szukać kontrastów i kontrowersji (niespodzianka). Przeciwstawiać, najlepiej kobiety mężczyznom albo feministki "prawdziwym" kobietom. Przedstawiać "dwie strony", tak jak to zawsze robią w przypadku "kontrowersyjnych" tematów. Standard, nie ma o czym mówić i czego tłumaczyć. Ale nie można też zapomnieć o sile mediów i o tym, jak bardzo takie obrazki zapadają nam w pamięć i warunkują nasze myślenie.

    Oczywiście dodatkowych komplikacji jest więcej. Chociażby pojęcia "męskości i "kobiecości", to, że sporo osób postrzega rzeczy, którymi zajmuje się feminizm, jako będące wyłącznie domeną kobiet, tak jakby prawa reprodukcyjne, rodzicielstwo, ułatwienia w opiece nad dziećmi, dostęp do żłobków czy przedszkoli, edukacja seksualna nie były również sprawami mężczyzn. Że w patriarchacie widzi się jedynie opresję kobiet, tak jakby nie dotykał on również mężczyzn.I tak dalej.

    Co z tego wynika? Ano to, że nic dziwnego, że nawet osoby zgadzające się co do równouprawnienia jako takiego nie mogą ani się ze sobą dogadać, ani zrozumieć, dlaczego ktoś deklarujący się jako feminista czy feministka może mieć tak odmienne poglądy. Tu interpretacje nie są i nie będą trochę różne, one będą skrajnie różne, bo czynników, które na nie wpływają, jest po prostu bardzo dużo. Czy to oznacza, że nie jesteśmy się w stanie porozumieć? A skąd, jesteśmy. Moim zdaniem przynajmniej. Wymaga to jednak trochę wysiłku. Po pierwsze, trzeba przestać rozmawiać z "feministką" czy z "feministą", a zacząć z Ewą czy z Adamem. Po drugie, trzeba poświęcić trochę czasu na wyjaśnienie sobie pewnych pojęć. Zapytać: "W porządku, jesteś feministką. Ale co właściwie przez to rozumiesz?", "Piszesz, że te postulaty są w gruncie rzeczy feministyczne. Dlaczego tak uważasz?". Po trzecie, nie można z góry zakładać, że druga osoba się myli i że tylko moja interpretacja jest dobra. Lepiej spróbować się dowiedzieć, skąd właściwie to tak różne od mojego postrzeganie danego zagadnienia się wzięło. Co za nim stoi. Jakie przeżycia, poglądy, lektury. A potem przeczytać dany tekst czy dyskusję jeszcze raz, niekoniecznie po to, by stwierdzić, że ktoś ma rację, a ja nie (powtórzę: nie ma jednej właściwej interpretacji; naprawdę wierzę, że nie ma), ale po to, by spróbować zrozumieć, jak to wygląda z jego czy jej perspektywy i na ile jest to w tym konkretnym kontekście spójne i uprawnione.

    Na koniec trzy uwagi. Po pierwsze, nie jest tak, że dowolna interpretacja jest prawdziwa. Jest prawdziwa, o ile wynika z uważnego (bardzo uważnego!) "przeczytania" tego, co za nią stoi. Czyli nie "wydaje mi się, bo mam kolegę, który...", ale "wydaje mi się, bo dokładnie przeanalizowałem czy prześledziłam, jak się takie a nie inne podejście pojawiło w mojej głowie". Po drugie, obawiam się, że takie podejście ma szansę się sprawdzić jedynie w przypadku osób, które mimo wszystko mają podobne wartości (choć może na to nie wyglądać). I po trzecie, to wszystko, co napisałam akapit wyżej, kieruję również do siebie. Bo mi też się zdarza, i to nader często, zapienić i nie chcieć ani szukać, ani rozmawiać dalej.
  • Czytaj także

    5 komentarzy:

    1. Piękno i dobro, tyle powiem.

      Poważnie. Z resztą czasem też się łapię na tym, że widzę tylko to, co chcę widzieć. Na przykład tekst w "nie na temat" przeczytałom z dość negatywnym nastawieniem, wyłapując kfiatki typu "kolega musiał sprzedać motocykl bo to zła kobieta była" czy "brak sexu boli równie mocno jak obicie nerek bejsbolem". Jednak mimo wszystko staram się czytać wszystko, więc zauważyłom też trochę sensownych stwierdzeń, a potem doczytałom komcie z których wynikało, że autor/ka artykułu sam/a dokonał/a już pewnego "wybierania rodzynków", gdyż poglądy opisywanej osoby są generalnie umiarkowane, nie jest on kolejnym prawakiem żalącym się, że gdy kobieta jest jego szefową, to on czuje się wykastrowany.

      (to, że facet szuka problemów zupełnie nie tam, gdzie się one naprawdę znajdują, to zupełnie inna sprawa)

      OdpowiedzUsuń
    2. W zeszłym roku chyba też nie było kontrmanifestacji? :)

      OdpowiedzUsuń
    3. @rodzynki
      Właśnie ta myśl, że artykuł pewnie tam ma się do wywiadu, jak większość omówień na portalu nie na temat do oryginałów, sprawiła, że przeczytałam ten tekst jeszcze raz. I wyszło mi, że nie jest AŻ TAK oburzający, ale jednak jest. Choć nie wiem, czy to wina stereotypów, którym hołdują wypowiadający się panowie, czy też tego, że naprawdę nie bardzo widzą, kto ma w naszym kraju władzę, i stąd im się bierze, że uznają w sumie niszowy głos feministek za znacznie silniejszy niż jest w rzeczywistości. I to by było nawet miłe, gdyby nie to, że nie jest prawdą.

      @Orzoża
      Oj, naprawdę? Kurczę, za często na te Manify chodzę, wszystko zaczyna mi się mylić.

      OdpowiedzUsuń
    4. Hej,
      a ja byłam pierwszy raz na Manifie! i nie żałuje!!!!

      OdpowiedzUsuń
    5. @Ewa

      Owszem, problemem tych panów jest błędna diagnoza, gdyż problemy o których wspominają przynajmniej w pewnej części nie są to ironicznie nazywane "first world problems". Może poza przemocą psychiczną i sprzedażą motora... Problem jest w tym, że owe realne problemy fundują im nie wredne feministki, tylko inni faceci i ich kobiecy sojusznicy (istnienie kobiet z zaawansowaną mizogynią było dla mnie szokiem, ale jednak...)

      OdpowiedzUsuń