• Została satysfakcja, ale nawet jej brak


    Ach, jak bardzo chce mi się od wczoraj powtarzać: a nie mówiłam? A nie pisałam - rok temu, dwa lata temu, trzy lata temu, jakie to fajne te Marsze Niepodległości są? I jak bardzo co poniektórzy dają się wkręcać w historyjki o lewackich prowokacjach, o Kolorowej Niepodległej, co to napadła na biednych narodowców maszerujących pół kilometra od niej i zdemolowała pl. Konstytucji? Jak bezsensowne są teorie o wszelkiej symetrii, bo tu nie ma symetrii, nie ma prowokujących i prowokowanych, tu jest bomba z wcale nieopóźnionym zapłonem, której wystarczy, że jest w ruchu, by wybuchła? I co? I teraz już chyba nikt, nawet wątpliwi bohaterzy wczorajszego popołudnia, nie wierzy w opowieści o tym, że to tęcza zaczęła, że skłotersi zaczęli, że ambasada zaczęła i samochody, drzewka i kostka brukowa zaczęły. Teraz mamy wielkie poruszenie, premiera, rząd, ministrów, którzy w końcu zauważyli, że tu nie starły się żadne dwa ekstremizmy, ale po raz kolejny pokazał, co potrafi, jeden tylko, również przez premiera i jego kumpli w ostatnich latach karmiony, teraz mamy masę spontanicznych akcji sprzeciwu (dobrych, potrzebnych), jak wtykanie kwiatów w spaloną tęczę, teraz nawet część dotychczas sprzyjających narodowcom mediów się od nich odwraca.

    I pewnie powinnam czuć jakąś satysfakcję z tego "a nie mówiłam?", satysfakcję, że w końcu, po tylu latach, działania narodowców budzą jakieś szersze oburzenie i nie są zaliczane do kategorii bójek między kibicami przeciwnych drużyn. Tyle że ja na pierwszej blokadzie byłam w 2006 roku, czyli w czasach, kiedy nasi patrioci jeszcze nie nosili garniturów i nie ukrywali, co ich naprawdę kręci. Wtedy utkwiliśmy na parę godzin w policyjnym kordonie. Jak dziś pamiętam, jak moja (nie)ślubna oferowała się na wymianę za mnie, bo ja musiałam pędzić na zajęcia (nomen omen na podyplomowych genderach). Nie podziałało, ale było zabawnie. I wtedy, w tym 2006, można było spróbować jakoś przeciwdziałać, postawić tamę pewnym poglądom, powiedzieć "nie" na szczeblu innym niż "Gazeta Stołeczna" (z redaktorem Blumsztajnem na czele, z którym nie zawsze się zgadzam, ale jego niemal niezmienną sympatię do działań Antify w czasie świąt niepodległości podzielam). Ale nie. Trzeba było kolejnych marszy, coraz większych, kolejnych deklaracji, coraz butniejszych, by w końcu, po tylu latach, nasi rządzący uprzejmie spostrzegli, że to nie mityczna już niemiecka Antifa jest problemem. I że swoim zaniechaniem wyhodowali siłę, która jest po prostu niebezpieczna i z którą sobie prawdopodobnie już nie poradzą.

    I proszę mi nie pisać, że to, co się wczoraj działo w Warszawie (i we Wrocławiu, i w Białymstoku, i...) to drobne incydenty, że przecież tysiące ludzi szły spokojnie. Proszę nie apelować o umiar. Napaści na skłoty i ambasadę, podpalenie tęczy, atakowanie strażaków (i, tradycyjnie już, policji), łamanie drzewek, wyrywanie kostki brukowej, demolowanie i palenie samochodów to nie są żadne drobne incydenty. To jest zwykłe bandyctwo. Zaaprobowane i od wczoraj usprawiedliwiane przez organizatorów marszu, większość wspierających go mediów (trąbiących teraz o rzekomej prowokacji skłotersów, którzy niby to dziwnym trafem byli przygotowani na atak; oczywiście, że byli, bo nie mieli złudzeń co do zamiarów części uczestników marszu) i prominentnych członków komitetu honorowego marszu w rodzaju Ziemkiewicza, Cejrowskiego i innych milasich panów.

    Tak więc nie czuję satysfakcji. Nawet tego, cholera, nie mam. Nie cieszę się, że moje miasto po raz kolejny musiało zostać zdemolowane, by w końcu do kogoś więcej niż osób, które już wcześniej protestowały, coś dotarło. Bo to i tak pewnie nic to nie zmieni. A w każdym razie nie na długo. Dlatego też, w ramach odreagowania i przerwy od wściekania się, udałam się w przeszłość, do czasów, kiedy słowo "patriotyzm" nie wywoływało u mnie dreszczy. I napisałam o tym tekścik dla Queer.pl. Poczytać można tu. Zapraszam.
  • Czytaj także

    5 komentarzy:

    1. Marsz niepodległości nie może umywać rąk, bo to z niego wybiegli bandyci, do niego też ci bandyci wrócili. To jego tłum dał bandytom pewność, że pozostaną anonimowi, bezkarni, bo przecież policji łatwiej zgarnąć agresywną grupkę w dzień powszedni niż wszystkich uczestników marszu w dzień niepodległości. Ciekawe, że podczas marszów równości jego uczestnicy nigdy nie robili "wycieczek" w celu zniszczenia tego, czy owego prawicowego, narodowego, a organizatorzy nie kreślili trasy przemarszu tak, by koniecznie o coś "zaczepić" i nie upierali się przy wybranej trasie, gdy policja i miasto prosili o zmianę ze względów takich, czy owakich. Marsz niepodległości CHCIAŁ konfrontacji, organizatorzy doskonale wiedzieli, że wśród uczestników idą bandziory, a straż marszu to żenada - wystarczy zobaczyć kilka zdjęć, żeby wiedzieć, że to uczniowie wyciągnięci ze szkolnych ławek. Poza pomarańczowymi kamizelkami nie mieli NIC, czego mogliby użyć przeciwko wyimaginowanym lewakom i całkiem rzeczywistym bojówkom prawicowo-kibolskim.

      OdpowiedzUsuń
    2. 11 listopada w Polsce odrodził się nazizm. Skojarzenia historyczne są oczywiste: te płonące pochodnie, te nienawistne hasła, ta żądza mordu wymalowana na katolicko-narodowych ryjach, wreszcie i miejsce nieprzypadkowe - to w tym miejscu ponad 30 lat temu "historyczną" demonstrację zorganizowały środowiska niesławnej pamięci "Grunwaldu".
      Dzisiaj palą tęczę. Jutro spalą nas: LGBT, lewicowców, ateistów, Żydów, feministki, liberałów itd. Spalą fizycznie - wyprowadzą z domów i spalą na ich placach imienia "Żołnierzy Wyklętych" albo "Jana Pawła II". Wszyscy spłoniemy, a oklaskiwać tę śmierć będzie - jak zawsze - kościół katolicki, wierny poplecznik wszystkich najobrzydliwszych dyktatur. Szykujmy się więc na śmierć. Albo na wojnę. Bo taki mamy wybór - albo oni nas zabiją, albo my ich.
      Jeśli więc widzisz nazistę - nie zatrudniaj go, nie daj mu zarobić, nie daj mu się wypowiadać, nie daj mu niczego osiągnąć. Jak wojna, to wojna.

      OdpowiedzUsuń
    3. @Metka Boska
      Przesadzasz. Robienie z igły wideł nie powoduje nic dobrego. "Polscy patrioci" biją, czasem mordują, osoby ze środowiska LGBT już od lat 90. Dzisiaj to po prostu wyłazi na ulicę, ale jest w ogólności tak samo nieudolne jak wywiad partyjny ONR. Winę za to ponosi upadek polskiej lewicy, która nie ma nic do zaoferowania grupom społecznie i gospodarco wykluczonym - dzieli się na nurt przeintelektualizowany reprezentowany m.in. przez Krytykę Polityczną, oraz na nurt cyniczny reprezentowany przez SLD i Palikota. Dlatego jedyną alternatywą jaka im zostaje jest faszyzm.

      Mam wrażenie, że lewica w Polsce dzisiaj sama nie wie czego chce, nie wie nawet czy nadal jest socjalistyczna, czy kapitalistyczna, czy coś innego - w takim razie nie dziwne, że tradycyjni odbiorcy lewicowych poglądów przyjmują bardziej skonkretyzowaną i nie skompromitowaną w naszym kraju wizję faszystowską. A faszyzm potrzebuje wroga publicznego, środowiska LGBT dopiero co wychodzące z cienia są na to najlepszym kandydatem, bo Żydów w Polsce już prawie nie ma.

      OdpowiedzUsuń
    4. Trudno oczekiwać, żeby ludzie nas lubili, skoro twarzą LGBT w polskiej polityce jest pan Bęgowski, który po transformacji duszy i ciała postanowł zostać pionkiem politycznym Palikota, i, ze zrozumieniem praw kobiet na poziomie wieszakó na torebki w toaletach, wypowiadał się przeciwko Nowickiej, a na konferencji RPO skompromitował osoby transeksualne przedstwiając je jako umysłowo niepełnosprawne ofiary życia.

      OdpowiedzUsuń
    5. Do anonima nr 2 nawet się nie odnoszę. Słabo, anonimie, słabo. Można przedstawiać swoje zarzuty w formie nieobraźliwej, niestety tobie się to nie udało. Tak że idź sobie.

      Anonimie nr 1 - nie. To nie jest wina lewicy. To jest wina nas wszystkich. Wszystkich, którzy pozwolili na to, by młodzieńcy (i nie tylko) spod znaku MN urośli w siłę i zaczęli prężyć muskułki. Wina wszystkich, którzy ich przez lata dokarmiali, wrzucali głodne kawałki o fałszywej symetrii, o tym, że to jedynie utarczki między skrajną lewicą a prawicą, którzy nie traktowali tego, co się dzieje, poważnie. No to teraz mamy.

      OdpowiedzUsuń