• POPKULTUROWE PODSUMOWANIE 2017 ROKU

    Pamiętacie czasy, kiedy sensownych bohaterek i bohaterów nieheteronormatywnych trzeba było szukać w kinie "lesbijskim"czy "gejowskim", a i tam o takowych wcale nie było łatwo, bo częstokroć owo kino miało trafiać do heteronormatywnego widza? Albo gdy w maintreamowych produkcjach można się było doczekać co najwyżej geja - najlepszego przyjaciela kobiety, obowiązkowo bez własnego życia, pragnień i aspiracji? Nie bardzo? Ja też już właściwie nie. Nie wiedzieć kiedy, a właściwie to wiedzieć, bo na przestrzeni ostatnich lat, w filmach, choć niekoniecznie tych nastawionych na ogromny zysk, i w serialach nastąpiła ogromna zmiana i jeśli chodzi o reprezentację, i jeśli chodzi o traktowanie osób nieheteronormatywnych, ale też np. kobiet czy osób o innym kolorze skóry niż biały. Coraz częściej są po prostu pełnoprawnymi bohaterkami i bohaterami, a ich historie nie są warunkowane ich stereotypowo pojmowaną tożsamością.

    Inaczej mówiąc, robi się... normalnie. Miłośniczka kryminałów, która przy okazji jest lesbijką i chętnie popatrzyłaby na detektywkę lesbijkę prowadzącą zajmujące śledztwo, ma szansę trafić na nią w przypadkowo włączonym serialu. Wielbiciel science fiction znajdzie geja podróżującego w czasie i przestrzeni, i to z ogromnym blasterem oraz chłopakiem z innego wymiaru na dokładkę. I tak dalej.

    A dla tych, co nie chcą szukać, i, podobnie jak my, lubią głównie (choć nie tylko!) science fiction, fantasy i komiksowe historie, małe podsumowanie dobrych - i dość dobrych - produkcji, które przyniósł nam mijający rok.

    Filmy

    Choć nasza filmowa półka wzbogaciła się (lub, w dwóch przypadkach, dopiero wzbogaci) o pięć naprawdę niezłych pozycji, o których za chwilę, nie był to najlepszy rok, głównie za sprawą coraz mniej udanych tworów z uniwersum Marvela. "Thor: Ragnarok" był bardzo taki sobie, dla mnie głównie za sprawą rozczarowującej Cate Blanchett, "Strażnicy Galaktyki vol. 2" nie do zniesienia, "Spider-Man: Homecoming" ledwo sympatyczny, "Logan: Wolverine" tylko o tyle dobry, że poruszający kwestię starości superbohaterów... Co z (głównie) komiksowej fantastyki warto było zobaczyć?

    Mój absolutny faworyt to "Atomic Blonde". W sumie wystarczyłoby mi, że jest tam Charlize Theron, która kopie tyłki, bo zwyczajnie świetnie wypada w takich produkcjach, ale dostałam dużo, dużo więcej: Charlize Theron kopiącą tyłki w Berlinie upadku komunizmu, na tle fantastycznej muzyki (mojego dzieciństwa...), romansującą z kobietą i uwikłaną we wciągającą szpiegowską intrygę. Brzmi dobrze? Bo jest dobrze!

    Drugie miejsce wędruje do "Wonder Woman". Poza tym, że jest to ładna, lekko, dowcipnie, ale też bardzo efektownie opowiedziana historia, to na dodatek jest to pierwsza od lat mainstreamowa produkcja komiksowa, której główną bohaterką jest kobieta. Żeby było jeszcze lepiej, przez pierwszą połowę filmu oglądamy właściwie wyłącznie kobiety. Do tego smaczki w postaci feminizmu i oczywistej biseksualności Wonder Woman w zetknięciu z konserwatyzmem brytyjskiego społeczeństwa początku XX wieku. No i kasowy sukces, za którego sprawą nikt już chyba nie powie, że w XXI wieku tak "ryzykowny" zabieg jak uczynienie kobiety centralną postacią superbohaterskiej produkcji się nie opłaci. Czekamy na więcej!

    Na trzecim miejscu "Ostatni Jedi". Zbierający mieszane recenzje - od superentuzjastycznych po skrajnie negatywne. Nam się podobało. Minusy za queerbaiting i tę scenę, która jednomyślnie uplasowała się wśród najgorszych w całej sadze (kto widział, ten wie, kto nie, od razu się domyśli, jak zobaczy), plusy za supermocną obsadę kobiecą, więcej budowania postaci i mniej machania mieczami świetlnymi, Carrie Fisher (smuteczek...), Laurę Dern i skowyt patriarchatu, Marka Hamilla i coraz lepsze młodsze pokolenie. Tak, my z tych, co lubią i Ray, i Kylo, i Finna.

    Honorowe wyróżnienia lecą do "Ligi Sprawiedliwości", za w końcu dobrą, spójną, nierozwleczoną fabułę w filmie, gdzie jest nudziarz Superman (na szczęście nie jako główna postać) i cudownego Ezrę Millera, oraz do "Doktora Strange". Ten drugi zasłużyłby na więcej, bo i Tilda Swinton, i Benedict Cumberbatch są rewelacyjni, tyle że Starożytna, czyli postać grana przez Tildę, po prostu nie powinna być Europejką. Tak że buuu za whitewashing, ale... no, warto zobaczyć, bo to niezły film i najlepsze, co Marvel pokazał w 2017.

    Seriale

    Dla mnie 2017 rok był rokiem "Doktora Who". Wiem, to dość zabawne nagle się zakochać i zapragnąć poznać coś, co pierwszy sezon miało w 1963 roku, ale jeśli ktosie jeszcze nie miały okazji na to popatrzeć, to niech to jednak uczynią, przynajmniej jeśli chodzi o nowego, wznowionego w 2005 roku, Doktora. Ten serial, poza tym, że traktuje o podróżowaniu w czasie i przestrzeni, i ratowaniu świata, jest momentami uroczo oldschoolowy, jego głównym bohaterem jest kosmita, który co parę sezonów regeneruje w kogoś innego (pytanie, kto będzie nowym Doktorem, jest dla whowian równie istotne jak dla reszty świata pytanie o nowego prezydenta USA - w kolejnym sezonie, w przeciwieństwie do USA, będzie to, po raz pierwszy, kobieta), może się poszczycić naprawdę ładną reprezentacją nieheteronormatywnych postaci - od panseksualnego Jacka Harknessa (jednego z ludzkich towarzyszy Doktora) i biseksualnej River Song (żona Doktora, kreowana przez kapitalną Alex Kingston), przez lesbijskie międzygatunkowe małżeństwo, po homoseksualną towarzyszkę doktora Bill (na zdjęciu u góry), której przypadła jedna z najpiękniejszych historii miłosnych w serialu (choć i najsmutniejszych, ale nadal krzepiących). Do tego kilka naprawdę niezłych postaci kobiecych, i dużo dobra w ogóle. Są słabsze i mocniejsze momenty, co przy tylu sezonach jest jednak nieuniknione, jest sporo smutku, ale ogólnie to cudowna i mądra odtrutka na mało cudowne czasy.

    Pożegnałyśmy dla odmiany "Orphan Black", którego piąty sezon był, stety niestety, ostatnim. Ale chyba jednak stety, bo, poza średnim trzecim sezonem, do końca udało mu się utrzymać bardzo dobry poziom i nikt już tego nie zepsuje. To mocno pokręcona produkcja science-fiction o klonach, szalonych naukowcach i religijnych maniakach, która znowuż może się poszczycić różnorodnością orientacji i tożsamości bohaterek i bohaterów - w odtwarzanym przez fenomenalną Tatianę Maslany spektrum klonów nie zabrakło lesbijki, biseksualistki oraz transmężczyny, a także pani domu z przedmieść, manikiurzystki czy naukowczyni... Do tego Felix, cudownie stereotypowy gej i brat głównej bohaterki i dużo, dużo innych dobrych postaci, również kobiecych. Bardzo warto.

    Marvelowskie historie nie miały najlepszego roku, również w swoim serialowym wydaniu. Mnie najbardziej przypadł do gustu mocno krytykowany (naprawdę nie wiem, czego krytycy się spodziewali po historii chłopca ze złotą pięścią...) "Iron Fist", a to ze względu na jeden z pobocznych, ale ważnych i dobrze zrobionych wątków skupiających się na przemocy w rodzinie. Tak na marginesie, to jest to, co w serialowym Marvelu lubię najbardziej - że bardzo często i bardzo dobrze opowiada o poważnych problemach. "Defendersi", na których czekałam najbardziej, niestety rozczarowali - choć duży plus za mocną reprezentację kobiecą, różnorodność etniczną i danie własnej historii Elektrze, mocno pokrzywdzonej w "Daredevilu" - "Punisher" mógł się spokojnie zamknąć w 10 odcinkach, rozciągnięty na 13 nieco zmęczył. Na tym tle nieźle wypadły produkcje DC Comics, które dotąd lubiłam mniej: "Supergirl" i "Legends of Tomorrow". W obu są fajne i ważne postaci lesbijek (w Legendach od pewnego momentu główna bohaterka), które zresztą spotykają się w niedawno wyemitowanym crossoverze tych dwóch seriali oraz "Flasha" i "Arrowa". Co zabawne, w tymże crossoverze powraca supermacho z "Flasha" i "Legends...", grany przez Wenwortha Millera niejaki Snart. Tym razem jako gej. Sympatycznie i zabawnie. Z opartych na komiksach historii naprawdę nieźle prezentuje się też "Riverdale". Rzecz się dzieje w małym miasteczku, bohaterami są głównie nastolatki, wiadomo więc, że nie zabraknie postaci nieheteronormatywnych. Całość to klimatyczna, obyczajowo-kryminalna historia.

    Z nieco innych klimatów 2017 przyniósł ekranizację "Amerykańskich bogów" Gaimana. Słusznie chwaloną, choć na tyle specyficzną, że chyba lepiej zacząć od książki. Pojawiła się też nowa "Ania z Zielonego Wzgórza", z jednej strony bardziej prawdziwa, niż przesłodzony poprzedni serial - bo w tamtych czasach dzieci z domów dziecka naprawdę fajnie nie miały i nie najlepiej je traktowano, z drugiej, przynajmniej jak dla mnie, nieco przekombinowana. Nie zabrakło też lesbijki. Ot, niespodzianka. A przy okazji przypomniałam sobie książkę, i wiecie co? To się nadal dobrze czyta.

    Serialowe polecajki niech zamknie "The Good Fight", czyli spin-off "Żony idealnej". Jest prawniczo, jest różnorodnie, i jest jedna z najlepszych serialowych czołówek wszech czasów.

    A na co czekać w 2018 roku? My już przebieramy nóżkami na drugi sezon "Jessiki Jones", czwarty "Mostu nad Sundem" oraz oczywiście "Doktora Who" z Jodie Whittaker. I kolejną odsłonę "Gwiezdnych wojen". Ale na pewno znajdziemy dużo więcej.
  • Czytaj także

    Brak komentarzy:

    Prześlij komentarz