• Naprawdę jesteśmy takie szlachetne?

    Dziś sejmowe Komisje Praw Człowieka i Polityki Społecznej i Rodziny obradowały nad ustawą o umowie związku partnerskiego. Relację na żywo można przeczytać u Wojtka, w każdym razie efekt jest taki, że projekt nie został odrzucony w pierwszym czytaniu i trafi do podkomisji nadzwyczajnej. Choć raczej nie ma szans na to, by ustawa trafiła pod głosowanie w tej kadencji Sejmu, jest to na pewno krok naprzód i przynajmniej szansa na porządną dyskusję o kształcie projektu (czyli również rozpatrzenie wniosków o jego uzupełnienie), szczególnie że zrezygnowali z uczestniczenia w pracach nad nim posłowie PiS.

    Podczas dzisiejszej debaty nie zabrakło oczywiście głosów (ze strony jego przeciwników), że ten projekt to tylko początek drogi, a celem jest pełna równość z prawem do adopcji (nie tylko dziecka partnera/partnerki, ale też zewnętrznej) włącznie. Nie ma co ukrywać, że tak jest (zresztą czy ktokolwiek kiedykolwiek to ukrywał?), od dość dawna zastanawia mnie za to demonizowanie tej kwestii. Nie wiem, co sobie wyobrażają przeciwnicy i przeciwniczki tego rozwiązania. To znaczy potrafię się domyśleć, że w hołdują przekonaniu, że tuż po wejściu ustawy w życie wszyscy jak jedni mężowie i żony popędzimy do domów dziecka i zażądamy natychmiastowego wydania sierotek. Pomijając nawet fakt, że polskie prawo, delikatnie mówiąc, nie ułatwia potencjalnym rodzinom adopcyjnym starania się o dzieci, taki scenariusz jest bardziej niż fantastyczny.

    Kiedy byłyśmy w Nowym Jorku, poznałyśmy między innymi reżyserkę Gretę Olafsdottir, która trochę opowiedziała nam o obyczajach tamtejszych lesbijek (jakkolwiek by to miało nie brzmieć). Między innymi o gay baby boom, przejawiającym się w gromadnych przeprowadzkach świeżo upieczonych mamuś z Manhattanu na bardziej przyjazny maluchom Brooklyn. Gretę, która do dzieciolubek zdecydowanie nie należy, najbardziej oburzało to, że, skoro już owe mamusie zdecydowały się na powiększenie rodziny, żadna z nich nawet nie pomyślała o tym, by, wzorem Angeliny i Brada, zaopiekować się dzieckiem z któregoś z krajów trzeciego świata. Nie, one muszą mieć własne, choć jest na świecie tyle dzieci, które potrzebują domów! Jakkolwiek te zarzuty brzmią dość absurdalnie, to trudno mi się z nimi nie zgodzić co do reguły. Bo prawda jest taka, że osoby nieheteroseksualne (w ogóle, bo nie sądzę, by mieszkanki Nowego Jorku były pod tym względem wyjątkowe) nie są jakimś specjalnym gatunkiem ludzi, i, podobnie jak większość osób heteroseksualnych, wcale nie chcą adoptować dzieci z domów dziecka. Nie, my chcemy mieć własne. I mamy je. A adopcja? Dziecka partnera/partnerki jak najbardziej. Inna? Nieliczni i nieliczne się na to zdecydują.

    W dyskusji o adopcji lubimy wyciągać argument o tym, że przecież dziecku będzie lepiej z dwójką kochających je rodziców niż w domu dziecka czy dysfunkcyjnej rodzinie, i rzecz jasna trudno z tym twierdzeniem polemizować. Tyle że danie nam prawa do adopcji specjalnie w opróżnianiu bidulów nie pomoże. Wątpicie? To odpowiedzcie sobie szczerze na pytanie, czy na pewno chcecie wychowywać kilkunastolatka z dysfunkcyjnej rodziny, który potrzebuje znacznie więcej niż kochających go rodziców, a nawet owo "znacznie więcej" może nie wystarczyć. Albo, gdy macie szczęście zaadoptować go w młodszym wieku, czy chcecie, gdy dorośnie i zaczną się (odpukać) problemy, cały czas się zastanawiać, czy to wina genów, czy efekt waszych błędów wychowawczych (zapewne tego drugiego, ale czy ziarno niepewności nie pozostanie?). Pewnie, że są jednostki, które nie mają takich wątpliwości (a przynajmniej aż tak się nimi nie przejmują), ale - no właśnie - to są jednostki. Większość, nawet jeżeli się do tego nie przyzna, gdzieś tam głęboko uważa, że nie ma to jak własne geny. Choć nie brzmi to najlepiej, to w sumie jest to dobra wiadomość. Bo oznacza, że na adopcję zewnętrzną zdecydują się tylko ci i te, którzy i które naprawdę mają i odpowiednią motywację, i predyspozycje. Ewentualnie najbardziej zdesperowani (w końcu i dla większości osób heteroseksualnych adopcja nie jest pierwszą, a ostatnią z rozważanych opcji).

    Wiem, że snucie takich rozważań to trochę strzelanie sobie w kolano, ale z jednej strony wkurza mnie demonizowanie kwestii adopcji (bo skoro zdecydują się na nią ci naprawdę do tego przygotowani, to nie ma czego demonizować), i opowieści o przepełnionych domach dziecka - bo mimo wszystko potencjalnych rodzin adopcyjnych jest całkiem sporo, to nasze prawo kuleje. A my jako my żadnym cudownym remedium na owo przepełnienie nie jesteśmy.

    Jasne, że w tej całej dyskusji chodzi też o przeświadczenie iluś tam osób, że osoby nieheteroseksualne są w jakiś sposób groźne dla dzieci. Tyle że, po tym, jak Sejm ostatecznie zdecydował, że możemy prowadzić rodzinne domy dziecka, nie powinien to być żaden argument, a już na pewno nie argument o czymkolwiek przesądzający. Może więc uczynienie dyskusji o adopcji bardziej ludzką i porzucenie opowieści o patologicznych rodzinach i przepełnionych domach dziecka wcale nie jest taką najgorszą opcją? W końcu nie chodzi o to, że dzieciom będzie u nas lepiej niż tam, ale o to, że będzie im u nas po prostu dobrze.
  • Czytaj także

    9 komentarzy:

    1. Owszem, będzie im u nas po prostu dobrze. :)


      KaFor

      http://katarzynaformela.blox.pl/2011/07/Polityka-Wezly-na-wezlach-1.html

      OdpowiedzUsuń
    2. "Tyle że, po tym, jak Sejm ostatecznie zdecydował, że możemy prowadzić rodzinne domy dziecka, nie powinien to być żaden argument, a już na pewno nie argument o czymkolwiek przesądzający."

      Sejm nie zdecydował, że możemy tylko, nie zdecydował, że nie możemy :) wbrew pozorom różnica jest zasadnicza :)

      To tak jak osoba homoseksualna od zawsze mogła adoptować dziecko, a w praktyce tylko wtedy jak udawała, że nie jest homoseksualna.

      OdpowiedzUsuń
    3. Decyzję w sprawie adopcji podejmuje sąd. I ten sąd powinien mieć możliwość wybierając najlepszą z dostępnych opcji dla danego dziecka uwzględniać pary jednopłciowe które chciałyby adoptować takie dzieci. Co nie przesądza, że chętna para jednapłociowa zawsze ma/powinna zostać wybrana jako lepsza od domu dziecka/innych par/innych osób np samotnych), ani nie przesądza, że jednopłciowość pary sama w sobie determinuje niemożność adopcji dziecka.

      (również uznając jednopłciowość pary za czynnik negatywny, nie powinno się go traktować jako czynnik przesądzający, nie ma opcji idealnych, powinno się w każdym przypadku indywidualnie rozważać każdą z dostępnych dla dziecka opcji uwzględniając w przypadku każdej opcji ogół czynników, by następnie wybrać najoptymalniejszą w ocenie wybierającego opcję)

      inaczej (ciągle to samo), ustawodawca nie powinien z góry zakładać (nawet jeśli para jednopłciowa nie może być opcją idealną z założenia przez swą jednopciowość), że dom dziecka lub inne dostępne opcje (chętne pary dwupłciowe, osoby samotne, osby z dalszej rodziny..) są zawsze lepsze od opcji pary jednopłciowej

      i różne mi się obawy rodzą, np takie, że sądy mogą wybierać pary jednopłciowe w przypadkach gdy nie będzie to najlepsze z możliwych rozwiązań - bo ja będąc takim sędzią też choćby mnie pociąć nie wiedziałbym nigdy co lepsze, ale moje stanowisko jest stałe na powyższym fundamentalnym poziomie argumentacji

      a teraz jeśli chodzi o grę polityczną i co jest najbardziej efektywne, jak / czy / na ile kompromisowo/bezkompromisowo domagać się prawa do adopcji, czy bardziej się na tym straci czy zyska, co wynika z bezemocjonalnych kalkulacji, co z emocji, czym bardziej się kierować, czy Ci którzy sami nie zamierzają adoptować dzieci powinni starać się dla takiej idei - czy mają siły, czy warto je na to spalać

      - nie wiem

      OdpowiedzUsuń
    4. (argumentacja to w tej "argumentacji" nie ma może żadnej, ale nieważne)

      OdpowiedzUsuń
    5. @gadugadanie
      Co nie zmienia faktu, że można spokojnie tego postanowienia Sejmu używać jako argumentu w dyskusji:)

      @Anonimowy
      Chyba specjalnie dla Ciebie wymyślę nagrodę za najbardziej skomplikowany komentarz roku:)

      Odpowiadając na Twoje pytanie - w ogóle mało kto o cokolwiek się stara (większość co najwyżej obserwuje i czeka, co się wydarzy), więc chyba nie ma co się martwić o tych nielicznych, którzy i tak robią za siłaczki i siłaczy. A tak bardziej poważnie - jest o co walczyć, bo o ile przypadków adopcji zewnętrznej pewnie nie będzie/nie ma za wiele, o tyle wewnętrzna może się przydarzyć niemal każdemu i każdej. Ot, wystarczy się związać z osobą z dzieckiem i nagle zupełnie się zmieniają priorytety, pomijając już to, że czasami przyjdzie się zająć dzieckiem brata/siostry/kuzynki itd. I chociażby o bezpieczeństwo tych dzieci trzeba zawalczyć.

      OdpowiedzUsuń
    6. Mnie bardzo spodował się ten post.
      Ale dlaczego nazywać taką dyskusję "strzelaniem sobie w kolano"?
      Według mnie jest wręcz przeciwnie, tylko taka dyskusja ma sens, bez kliszowatych wizji, jak to będzie rodzinnie i tęczowo.


      Co do jednego akapitu wyrażę tylko sceptycyzm: czy naprawdę to prawo kuleje?

      Prawo jakoś tam ewoluuje i daje możliwość zmiany, to, co przede wszystkim szwankuje, to wycofywanie się państwa z funkcji opiekuńczej które skutkuje ciąglą ewolucją dyskursu wokół opieki nad sierotami w bardzo niepokojącą stronę:
      - rodzina ma być doskonała, ale co tak naprawdę decyduje: status majątkowy
      - co jakiś czas pokazuje się, jak jednostki budżetowe źle spełniają swoją funkcję, ale nie po to się o tym mówi, żeby je dofinansować, ale żeby zrobić czarny PR instytucjom opiekuńczym w ogóle, czyli klasyczne wylewanie z kąpielą
      - rodzinne domy dziecka są bardzo niedofinansowane, a jak już się pokazuje dom z większą liczbą dzieci, to najlepiej jakiś patologiczny przypadek, żeby wyszło na to, że takie na wpół prywatne instytucje i tak dostają za dużo
      - i jak zwykle zamydlone zostało pytanie: publiczne czy prywatne? Na ile rodzina adopcyjna jest instytucją prywatną czy publiczną, bo w tym drugim przypadku nie zwalnia to państwa z obowiązku współutrzymywania (a nie tylko kontroli), a do tzw. "prywatnego" statusu mają dostęp tylko takie rodziny, które są naprawde dobrze sytuowane i nawet funkcją kontrolną nie muszą się zbytnio przejmować.

      A jak mają się w tym odnaleźć rodziny lgbt?
      Czy mają dążyć do doskonalenia neoliberalnego i nastawionego na "oszczędności" systemu eksperckiego, od którego "bez uprzedzeń" dostaną plakietkę z akceptacją status quo?



      Jest to rzeczywiście bardzo trudna dyskusja, ale czy ma nas zaskoczyć dopiero wtedy, gdy mityczne prawo pójdzie swoją drogą (powiedzmy, "ku lepszemu"), ale rzeczywistość materialna pozostanie nieprzyjemnie taka sama?


      I jak podnieść trybunę dla osób, które już dziś mogą wystąpić jako podmiot tej dyskusji, ale są z niej wykluczone (któż poza politykami nie jest) a i dodatkowo wciśnięte w symbole?


      To dobrze, że dzisiejszy ruch wokół związków partnerskich, a przynajmniej jego bardziej rzetelna część, nie odsuwa na bok tematu aborcji i nie chowa go taktycznie zupełnie gdzieś pod szafę.

      Ale zupełnie przewrotnie można by zapytać, czy nawet i to nie jest jakąś instrumentalizacją tych dwóch kwestii (życie nieheteronormatywne i adopcja) przez neoliberalny dyskurs, który generuje dla społeczeństwa kolejny papierek lakmusowy sukcesu i chowa pod dywan status quo, który przetrwa.


      I jeszcze bardziej przewrotnie, może nie na miejscu, przypomniała mi się zapomniana już u nas kwestia klonowania, która parę lat temu zajmowała rączki dyżurnym "etykom" w tym kraju.

      Klonowanie - mogłoby się przecież okazać dużo tańszym systemem reprodukcji niż wychowywanie nowych jednostek zapoczątkowane narodzinami lub adopcją.
      Klonowanie - może nie od razu za 99 groszy, ale stopniowo coraz dostępniejsze, zaspokajałoby potrzeby nie tych wspaniałych, ale zupełnie szarych mas.
      Klonowanie - bo co, jeśli ci gorsi też zechcą być geno-egoistami i też odezwie się w nich zew natury, podszyty jednak duchem współczesnej racjonalności?
      Klonowanie - postulat jako przewrotny bunt mas, nieetyczne reprodukowanie się ciemnych i słabych.
      Klonowanie - i wyjdzie taniej, te same ubrania (z czasem), te same książki (tania edukacja, może nawet bez szkół, prototyp wyedukuje klona w 100% w krótszym czasie), to samo jedzenie, ci sami przyjaciele, i ci sami wrogowie. Ekonomia czasu i nakładu.

      OdpowiedzUsuń
    7. Ja bym chciała zaadoptować takie porzucone dziecko, ale raczej małe, w wieku do 5 lat. Nie rozumiem tego irracjonalnego lęku przed możliwością adopcji przez pary homoseksualne - przecież, tak jak piszesz, procedury są te same, więc adoptować mogłyby pary dobrze do tego przygotowane. Ale dla niektórych to jest po prostu zamach na tradycyjną rodzinę (bo nagle wszyscy staną się homo i adoptują cały świat!) i racjonalnymi argumentami można rzucać jak grochem o ścianę.

      OdpowiedzUsuń
    8. Temat dzieci jest złożony bardzo.
      Są kobiety, które adoptują dziecko, bo chcą, tak po prostu, z serca.
      Są kobiety, które dzieci mieć nie mogą, ze względów medycznych, a chcą.
      Są kobiety, gdzie jedna może, a druga nie może i wspólnie postanowią, że w takim razie adoptują.
      Są kobiety w powyższej sytuacji, które zdecydują się na szukanie dawcy/invitro etc.
      A są też takie które obie nie mają problemów medycznych i obie znajdą dawców, czy zrobią invitro.
      Ale nie na tym kończą się tęczowe rodziny. Są też przecież mężczyźni żyjący z mężczyznami.
      Są też geje, którzy z przyczyn biologicznych mają trudniej. I oni myślę, że byliby chętni do takich adopcji.
      Bo nie łatwo znaleźć kobietę, która zgodzi się urodzić i oddać. A wiadomo, że nie chodzi o skłanianie ich do "kupowania" brzucha.

      Żeby dla wszystkich było sprawiedliwie, uważam, że samo przysposobienie dziecka partnera jest mocno niesprawiedliwym krokiem. W projekcie powinna być także adopcja.

      OdpowiedzUsuń
    9. Tak, w projekcie powinna być także adopcja. Niezależnie od tego, czy starać się o nią będzie 100 cz 10000 osób. Mimo wszystko jednak uważam - z powodów wymienionych w tekście - że będzie to mniej niż więcej.

      OdpowiedzUsuń