• Mój pierwszy komentarz

    a to mam jednak intuicję. Z poprzedniego wpisu wywaliłam, jeszcze przed publikacją, zdanie, że poczucia humoru brakuje również naszym organizacjom. Wywaliłam, bo w niejednej organizacji - formalnej, a już szczególnie tych nieformalnych - zdarzało mi się nie tylko pracować, ale i dobrze bawić, tak że wyszło mi, że taka generalizacja jest jednak nieprawdziwa. Poza tym pomyślałam sobie, że ktoś to może przeczyta, weźmie do siebie i awantura gotowa. Nie minęły dwa dni i okazało się, że mój wcześniejszy, z założenia zabawny, choć i zaangażowany, wpis o dziwnych korelacjach między grzybami i działaczami okazał się być już nie fajną metaforą, ale - uwaga! - pomówieniem. Cały dramat rozegrał się w komentarzach pod wpisem. Zaczęło się od wyzwania na pojedynek i dywagacji, co by się stało, gdyby spuścić mnie ze smyczy, skończyło na stwierdzeniu o "nieakceptowalnej przez większość społeczeństwa treści mojego tekstu, które to społeczeństwo ma prawo wyrazić swoją opinię". Co do tego ostatniego oczywiście pełna zgoda, z nieakceptowalną treścią poczekałabym na badania na reprezentatywnej grupie 1064 Polaków i Polek. Tak czy siak polecam całość dyskusji - jest naprawdę pouczająca i może wyjaśnia parę rzeczy. Oczywiście podniecam się ową wymianą zdań z jednego tylko powodu - bo to kurczę pierwsza dyskusja na moim blogu! Jest co świętować, naprawdę. A przy okazji serdeczne podziękowania dla Abiekta za reklamę mojego jeszcze świeżego garniturka - w ostatnich dniach zanotował blisko 500 odsłon i doczekał się trójki obserwujących. Normalnie przez chwilę poczułam się jak blogini :)

    Żeby nie było mi tak wesoło, muszę się jednak przyznać sama przed sobą, że nie założyłam tego bloga, aby pisać o organizacjach czy, brr, polityce. No, w każdym nie tylko o tym. Bardziej pociąga mnie wizja propagowania muzyki czy filmów, które mnie kręcą, oczywiście propagowania przed zachwyconą mą erudycją i stylem gromadką lesbijek. Może i na to przyjdzie czas - szczególnie gdy już więcej takich wpisów wymodzę. A póki co przekonałam się, że mogę liczyć na żywą reakcję, ilekroć - nawet kompletnie nieświadomie - nadepnę komuś na odcisk, co w sumie nie jest jakimś szczególnym zaskoczeniem. W końcu od lat na sugerowaniu nieprawidłowości w naszych organizacjach czy przypominaniu "czarnych kart" z ich historii swój kapitał zbija portal Gaylife - i robi to, niezależnie od mojej oceny pojawiających się tam tekstów, naprawdę po mistrzowsku. Powiedziałabym, że Gaylife to taki nasz Pudelek, który zresztą powstał przed Pudelkiem, więc podwójna mu za to cześć i chwała. I, tak już zupełnie na marginesie, pierwszy polski portal gejowski, który zdecydował się publikować płatne treści i - skoro się z tego nie wycofuje - najwyraźniej nieźle mu to wychodzi. Choć mimo wszystko wydaje mi się, że z taką bazą użytkowników lepiej wyszedłby na bezpłatnym kontencie, wzmocnieniu swojej pozycji w wyszukiwarkach i wypalaniu displaya, ale nie mnie to oceniać.

    Wracając do tematu, na stworzeniu lesbijskiego Pudla szczególnie mi nie zależy, mimo iż zakładam, że historie o tym, która pani z "L Worda" jest, a która nie jest, i z kim jest teraz Lindsay Lohan, to również potencjalne źródło ruchu - co pokazuje historia jednego z nielicznych na ten temat wpisów na Kobiety Kobietom, który, mimo iż liczył sobie cztery zdania na krzyż, doczekał się blisko trzydziestu komentarzy (a zazwyczaj teksty na KK zbierają od zera do marnych dziesięciu). Tak że może i taką historyjkę kiedyś popełnię. A póki co mała kontynuacja tekstu o grzybkach, bo w dyskusji o tym, kogo właściwie mogłam mieć na myśli, zginął jeden ważny - i obecny tam - temat: wolontariusze.

    Wolontariusz to taki dziwny twór, którego niby nie widać, a bez którego żadna organizacja nie może się obejść. Czyli ktoś cholernie ważny, o kogo teoretycznie należy dbać, dopieszczać, szkolić i za wszelką cenę trzymać przy sobie. I ktoś, kim należy również kierować, obserwować i przydzielać zadania zgodne z jego temperamentem i możliwościami. Czyli - z jednej strony skarb, z drugiej - dodatkowe zajęcie, którego nie wolno zlekceważyć. Bo się zrazi, pójdzie gdzie indziej lub w ogóle odpuści sobie wszelką społeczną działalność. Albo narobi głupot. Po trosze przypomina praktykanta - a każdy, kto na praktykach w jakiejś firmie był lub praktykanta zatrudniał (czyli pewnie większość społeczeństwa, he, he), wie, że - z jednej strony - często zdarza się, że przydziela mu się żmudne i kompletnie nierozwojowe zajęcia (ja na przykład podczas mojej praktyki w wydawnictwie robiłam - ręcznie! - indeks nazw własnych do parusetstronicowego tomidła), a z drugiej - że bardzo często trudno znaleźć dla niego czas i zaangażować go do czegoś ambitniejszego. Problem z tym mają nawet duże firmy, gdzie istnieją specjalne programy stażowe i każdy stażysta ma - przynajmniej z założenia - plan praktyk i swojego opiekuna. Ale warto ten czas znaleźć, bo dobrze pokierowany praktykant jest po prostu bezcenny - tu piszę z doświadczenia. Poza tym on nie jest po to, by go wykorzystywać czy za jego pomocą zrealizować program praktyk, ale po to, by nauczyć się czegoś, co przyda mu się w dalszym życiu. I oczywiście tak samo jest z wolontariuszami.

    Tyle pięknej teorii, teraz czas na praktykę. A praktyka jest taka, że nasze organizacje mają problem z wolontariuszami. Ile razy zdarzyło się wam słyszeć od kogoś, że strasznie chciał działać, zgłosił się do kogoś i został olany. Albo że pojawił się na spotkaniu, nie dostał jakiejś konkretnej propozycji działania, więc więcej się nie pojawił. Rzecz jasna wolontariusze są różni - zdarzają się i megaprzebojowi, którzy w mig zadzierzgną kontakty, wymyślą projekt dla siebie i go zrealizują. Ale są i tacy, którzy niczego własnego nie wymyślą, ale mogliby być przy cudzych projektach bardzo pomocni, gdyby ktoś ich tylko zauważył. I jedni, i drudzy potrzebują opiekunów - którzy albo będą ich obserwować i powstrzymywać przed robieniem głupot, co się w szalonym entuzjazmie niestety zdarza, albo wspierać i prowadzić. Zarządzanie wolontariuszami to jak zarządzanie pracownikami - i nie ma różnicy, że jednym się nie płaci, a drugim tak. Jasne, że nasze organizacje ani nie są duże, ani nie dysponują jakimiś szczególnymi zasobami wolnego czasu swoich starszych stażem członków i członkiń, aby opiekować się każdym, kto się do nich zgłosi - ja to doskonale wiem i rozumiem. Tyle że z jednej strony narzekamy na brak kadr, z drugiej - nie wykorzystujemy tych, które możemy jednak mieć. I to jest - według mnie - druga, oprócz braku prawdziwych liderów/liderek - bolączka naszych organizacji. Które, przypominam, wolontariuszami stoją.

    Na koniec - tak ciut offtopicowo - strasznie mi się podoba amerykańska chyba idea street teamów, które pomagają niezależnym artystkom w organizacji i promocji ich koncertów w poszczególnych miastach - w zamian za bilety na koncert i spotkanie z idolką. A czasami składają się nawet na wydanie jej płyty. To zupełnie inny model relacji fan - artysta niż ten, do którego przywykliśmy w zdominowanej przez wielkie koncerny płytowe Polsce. Kurczę, chciałabym być kabareciarką w Stanach. I mieć swój street team w każdym mieści.
  • Czytaj także

    Brak komentarzy:

    Prześlij komentarz