Obiecałam tekst o przyjaźni. W komentarzach pod moim poprzednim postem napisałam, że o tym zjawisku mogę mówić długo i namiętnie. Mówić i owszem, ale jak oddać to na piśmie, żeby nie wyszło zbyt patetycznie, z zadęciem i w stylu Paolo Coelho? Spróbuję.
Mały offtopic do K. To jest przykład, proszę, nie odbieraj tego osobiście.
Dawno, dawno temu, wydaje się, że w odległej galaktyce, w bardzo przykrych i smutnych okolicznościach zakończył się mój związek. Rozstanie przeżyłam o tyle boleśnie, że w całą sprawę wmieszana była osoba, która podawała się, a może którą nawet uważałam za przyjaciółkę. Czułam się zdradzona podwójnie. Jedną z nich nie tylko kochałam, ale traktowałam też jak prawdziwą przyjaciółkę, drugą zaś jak bliską mi osobę. Do dzisiaj niewiele osób mi wierzy, że był to jeden z dwóch powodów, dla których czułam się tak zraniona.
Tuż po rozstaniu (które odbyło się na peronie, tuż przed odjazdem mojego pociągu do Warszawy) zadzwoniłam do dwóch osób, mając nadzieję, że chociaż jedna z nich stawi się i odbierze mnie z tego pociągu łez i rozpaczy. Warto dodać, że przyjazd do stolicy nastąpił o 11 wieczorem w niedzielę. Mimo późnej pory pojawiły się. Pierwsze słowa, jakie usłyszałam od jednej z nich, brzmiały „Rozpaczasz, bo to nie ty zostawiłaś ją pierwsza?”. Druga zaś żartowała sobie, że to miło, że zorganizowałam im spotkanie, wszak dawno się nie widziały, choć mogłabym wybrać lepsze miejsce i czas. Jednak mimo tych słów były i wtedy, i potem. Wspierały tak, jak potrafiły najlepiej.
Kolejna osoba pojawia się w moim życiu rzadko, zbyt rzadko jak dla mnie, ale zawsze jest przy mnie w trudnych chwilach.
Ktoś kolejny daje mi małe magiczne słowo „rozumiem”.
Ktoś inny z uporem maniaka, przebijając się przez moją niechęć do rozmów na pewien temat, uświadomił mi niemiłą prawdę.
Przy mnie jest też osoba, na którą wiem, że zawsze mogę liczyć. Chociaż pod wieloma względami tak się różnimy.
Są to ludzie, którzy będą ze mną, kiedy świat będzie mi się walił na głowę. Nie odwrócą się ode mnie, jeśli zrobię coś głupiego, złego czy popadnę w szaleństwo. Nie potępią. Proszone czy nie, zawsze powiedzą mi, co myślą, jak trzeba, skrytykują lub opieprzą z góry na dół. Postawią mnie do pionu. Pomogą, nawet jeśli nie będą popierały mojego zachowania. Obudzone w środku nocy nie będą za szczęśliwe, ale jeśli będzie trzeba, pojawią się na sygnale na drugim końcu świata i przegadają ze mną resztę nocy, myśląc o tym, że, cholera jasna, znowu się nie wyśpią. Przytulą lub podadzą chusteczkę.
Z wrodzonej przyzwoitości dodam, że obowiązuje to w dwie strony.
I to właśnie nazywam przyjaźnią. Nie codzienną wymianę najnowszych ploteczek czy wspólne łażenie po sklepach (chociaż jest to niewątpliwie miły dodatek), ale właśnie świadomość, że ktoś przy mnie jest i będzie. Poczucie bliskości. Zrozumienie, chociaż czasem trudno zrozumieć. Uczucie, że przetrwa wszystko, bo "cokolwiek pomiędzy ludźmi kończy się – znaczy: nigdy nie zaczęło się. Gdyby prawdziwie się zaczęło – nie skończyłoby się. Skończyło się, bo nie zaczęło się. Cokolwiek prawdziwie się zaczyna – nigdy się nie kończy" (Sted).
Posłowie: Dla mnie koniec nie oznacza zakończenia związku (miłosnego bądź przyjacielskiego) w potocznym znaczeniu. Nawet jeśli wygasa szczególna więź, która łączyła dwoje ludzi, a ich drogi się rozchodzą, we mnie pozostaje to uczucie bliskości. Kiedy ktoś staje mi się zupełnie obcy, to właśnie jest koniec. Tak więc: jeśli coś prawdziwie się zaczyna - nigdy się nie kończy.
Posłowie: Dla mnie koniec nie oznacza zakończenia związku (miłosnego bądź przyjacielskiego) w potocznym znaczeniu. Nawet jeśli wygasa szczególna więź, która łączyła dwoje ludzi, a ich drogi się rozchodzą, we mnie pozostaje to uczucie bliskości. Kiedy ktoś staje mi się zupełnie obcy, to właśnie jest koniec. Tak więc: jeśli coś prawdziwie się zaczyna - nigdy się nie kończy.
O nie, o nie, o nie!
OdpowiedzUsuńCo się zaczyna, to się i kończy. Co się kończy, miało i swój początek. Skończyło się bo. Zaczęło się bo. Choć oczywiście nie w każdym wypadku trzeba uganiać się za odpowiedziami.
To już bardziej w tym upatruję afektu: jeśli (lub - dopóki) nie trzeba pytać o okoliczności, to oddychamy z kimś jednym powietrzem i pełną piersią. No ale jeśli to się skończy, to właściwie co takiego mówi nam to o wieczności?
Ja w ogóle nie wierzę w wieczność, więc nie płaczę nad wiecznością, kiedy dostaje kolejne policzki. Ale wiara jest też wredna, bo moim zdaniem z powodu wiary jest mniej przyjaźni na świecie, niż mogłoby być. W końcu ludzie za bardzo się przejmują i za bardzo miarkują, bo ich samych przeraża własna zachłanność, to i żywo boją się zaufać przyjaźni.
Sądzą, że ona tak wiele wymaga, ale czy naprawdę wymaga aż tyle?
Gdyby ludzie nie przywiązywali się tak do swoich przyjaciół, mogliby to dobro oddać komuś innemu, komukolwiek, i to jeszcze z nawiązką. To by była taka przyjaźń bez stałego punktu odniesienia, bez zbędnego balastu.
Bo czy obecne status quo przyjaźni daje tej przyjaźni pod dostatkiem? Raczej przyjaźń tłamsi.
Skończył się bo? Zaczęło się bo?
Ach, to zbyt okrutne. Zgadza się. Więc gdy widzimy pomocną dłoń, to zaufamy jej wtedy, gdy nie pyta o żadne "bo". I kiedy w nas niespodziewanie odzywa się odruch, by nie pytać o "bo", a okazać pomoc, to wyczuwamy przyjemną ekscytację...
@RDW: Krótko i mądrze. Pod wszystkim się podpisuję. Zabrakło mi tylko mocniejszego zaakcentowania, że przyjaźń potrafi również wybaczać. A może nie? Dla mnie od pewnego czasu to cholernie ważna kwestia. Miałam, a raczej - z mego punktu widzenia - wierzę, że mam nadal przyjaciółkę, z którą poznałyśmy się na studiach, więc szmat czasu ta przyjaźń trwała, umacniała się. Ona wyszła za mąż za naszego wspólnego kumpla, urodziła dzieci. Ja w tym samym czasie zakochałam się i związałam na resztę życia z moją dziewczyną. Nasza przyjaźń, można by zatem rzec objęła również naszych partnerów, dzieci. Ale związek mojej przyjaciółki (nazwę ją M.)zaczął się sypać. Tyle tylko, że całymi latami M. w pewnym sensie to przede mną ukrywała. A spotykając się od czasu do czasu - mieszkamy w różnych miastach - na prawdę trudno mi było to dostrzec. Wszystkie związki mają od czasu do czasu, jak to mówimy: Niemców w domu. To normalne, przejściowe i na ogół wręcz konstruktywne. M. jest osobą bardzo inteligentną, dowcipną, ale i bywa cholernie zasadnicza, czasem w sposób kompletnie nieracjonalny. W kilku takich sytuacjach udawało mi się przekonać ją do sensowniejszych działań. Lecz ta karuzela w jej związku była coraz bardziej zdezelowana i oczywiste się stało, że rozwód jest nieunikniony. Ponad roku temu byłam u niej kilka dni właśnie po to, żeby ją wesprzeć w tej decyzji. Ona parła do postawienia sprawy na ostrzu noża. Mnie jej mąż, a mój nadal przecież kolega poprosił o rozmowę na osobności. Zgodziłam się. On oczywiście przedstawił mi swój ogląd sytuacji i że jest gotów natychmiast ustalić z M. warunki, zostawić jej dom, płacić alimenty, tylko M. w ogóle nie chce z nim rozmawiać, więc żebym przy tych ustaleniach była jako coś w rodzaju bufora. Niestety, gdy po tej rozmowie (a odbywała się w jego pracowni oddalonej parę metrów od domu)wróciłam do M. potraktowała mnie jak jego stronniczkę, jak zdrajczynię, nie przyjmując do wiadomości moich intencji. M. jest wybuchowa i jak się na czymś zafiksuje potrafi trwać w takim stanie długo. A gdy jej przechodzi, sama się sobie dziwi, że mogła tak trwać w "małpim uporze". Jednak tym razem trwa od roku. Przez ten rok kontaktowała się z moją partnerką niemal codziennie, ale wszelkie moje próby pogadania z nią były bezowocne. Gdy Ala próbowała przekonać ją, że to głupie, bez sensu - w końcu i do niej przestała się odzywać. Ja wciąż nie tracę nadziei, czekam, aż przejdzie jej "faza". No i tu pytanie, droga Społeczności: czy to jest przyjaźń? Czy ja zdradziłam? Czy za przyjacielem należy stać murem, nawet gdy ten mur zbudowany jest ze szkodliwych materiałów?
OdpowiedzUsuńBejbola: "Bo" nie dotyczyło przyjaźni, dotyczyło uczuć, które się rodzą między dwojgiem ludzi. Jeśli nie przetrwają nie była to przyjaźń. I zgadzam się, że w przyjaźni nie ma miejsca na "bo". Nie zgadzam się, że przywiązanie do przyjaciół nie pozwala dawać "dobra" komu innemu.
OdpowiedzUsuńFrog: Moim zdaniem nie zdradziłaś, ale ona mogła to tak odebrać. Dla niej chyba w tym momencie nie był ważny głos rozsądku, tylko wsparcie. Poczucie, że jesteś przy niej. Ale to takie moje gdybanie:)
I masz rację zapomniałam o wybaczaniu.
RDW: Cholera, byłam przy niej, wspierałam, przez te wszystkie lata z przeróżnych powodów. Ale czy przyjaźń ma oznaczać, wymagać bezwzględnego potakiwania przyjacielowi, nawet wówczas, gdy wiesz, że błądzi, bo się np. zapętlił w złości? Gdy M. kilka razy rozwiązywała moje konflikty z A., bo mój związek nie był zawsze "usłany różami" - wkraczała bez pardonu, a my nie traktowałyśmy tego, jak "przeciąganie liny". Eh, po prostu będę czekać...
OdpowiedzUsuńFrog: Tu nie chodzi o potakiwanie, tu chodzi o poczucia bycia przy niej, dla niej i tylko dla niej. A wybijanie głupich pomysłów z głowy trzeba w takich wypadkach przeprowadzać bardzo ostrożnie ;)
OdpowiedzUsuńRDW: Jasne. A jeśli oczekuję się od ciebie, żebyś "łopatą przydzwoniła gościowi"? Wiesz, we wszystkim ważne są konteksty, ale ani mi w głowie zanudzać nimi. W tych naszych garniturkowych rozważaniach wszelakich brakuje mi czasem konkretu.Z drugiej strony, trudno oczywiście wymagać go, bo może się to otrzeć o lekki ekshibicjonizm. Toteż dominują jednak "ogólnowojskowe" ujęcia, co pewnie jest słuszne. Ale nie znam się na tym, nie wchodzę na inne fora. A to, mimo, że przypadek sprawił, bardzo mi odpowiada, pewnie przede wszystkim dlatego, że mam i zaufanie, i szacunek dla Was - jego twórczyń.
OdpowiedzUsuńFrog: To wtedy tłumaczę, że tą łopatą mogłabym go zabić, ale poszła bym siedzieć nie za łajdaka, a za człowieka;)
OdpowiedzUsuńGłębokie Rude. Bardzo głębokie Rude de Wredne. Daje do myślenia. Puenta jak najbardziej prawdziwa, a co ważniejsze - bardzo życiowa.
OdpowiedzUsuńNic się nigdy nie zaczyna i nic się nigdy nie kończy. Wszystko się po prostu wydarza...
OdpowiedzUsuńlubie te slowa stachury, ze cokolwiek prawdziwie sie zaczyna nigdy sie nie konczy- niby wszystko przemija, drogi ludzi sie rozchodza, uczucia wygasaja ale to co wydarza sie NAPRAWDE odciska swoj slad w sercu i juz zawsze ten slad tam bedzie
OdpowiedzUsuńGdzie nas poniesie skrajem dróg zygzakowaty życia sznur...
OdpowiedzUsuńa może nurt? Czy nurt może być zygzakowaty?
OdpowiedzUsuńPodobnie rozumiem przyjaźń.
OdpowiedzUsuńZawsze jednak inicjatywa leży po obu stronach, a bywa, że jedna strona jest bardziej leniwa i potem dupa blada.
Bo o wszelkie więzi trzeba dbać. Tak miłość, jak i przyjaźń, nie podlewane - giną.
Pozdrawiam serdecznie :)
iw
Uczucia, jeśli prawdziwe, nie wygasają. Nigdy.
OdpowiedzUsuńja nigdy nie zaznałam prawdziwej przyjaźni.
OdpowiedzUsuń