Na wypadek, gdyby ktoś nie śledził komentarzy pod tekstem o "rewolucjonistkach", cała zabawa skończyła się tak, że panie odpuściły sobie zbieranie kasy i zadeklarowały, że biorą się do roboty. Czyli pozytywnie. Skąd się jednak ta historia wzięła? Paradoksalnie - między innymi z braku "naszych" miejsc w sieci.
"Rewolucyjne" pomysły to w "naszych" sieciowych debatach wręcz standard. Ot, pamiętam pewną dość emocjonalną dyskusję na forum Kobiety Kobietom sprzed nieco ponad roku, w której to jedna z foremek, zirytowana pewnym niezbyt mądrym (delikatnie mówiąc) pomysłem na happening "promujący tolerancję", zakrzyknęła:
to mam propozycję, dajcie mi te fundusze, zorganizuję to i owo. ale usunę każdą, która przyjdzie tam wylewać swoje frustracje, pokazywać jaka to ona nie jest agresywna i mocna, wydzierać się że rząd i kościół to świnie a heterycy to wrogowie. usunę każdy transparent polityczny, bo lesbijka to kobieta kochająca kobietę a jeżeli jest walczącą feministką to niech idzie na wiec feministyczno-polityczny. postawię na kolor, radość, miłość, rodzinę, normalność i pokazanie, że jesteśmy tacy sami i wszędzie, a nie na seksualność, wrzaski i szary tłum sunący przeciw wszystkiemu wmawiający ludziom, że są bez wyjątku anty-homo. nie będę wmawiać nikomu, że mi koty do drzwi przybijają. nie zrobię parady mieszaniny burych chyba kobiet i mężczyzn z piórami i ćwiekami na odsłoniętych pośladkach.No i proszę, idea wręcz modelowo "przełomowa": jest wołanie o kasę, jest przeświadczenie o tym, że się znalazło złoty środek na wszystko, jest też powtórzenie po wielokroć przerobionego pomysłu, że wystarczy pokazać, że jesteśmy "tacy sami jak wszyscy" i będzie dobrze (co jest dosyć zabawne w kontekście kolejnych wypowiedzi tejże pani, w których stwierdza, że do wszelkich akcji outdoorowych najlepiej angażować modelki i modeli). To tylko przykład, ale takie wypowiedzi można mnożyć. I choć spora część z nich to zwykłe forumowe tudzież komentarzowe malkontenctwo czy wiemlepiejstwo (wszak nie od dziś wiadomo, że naszą cechą narodową jest znanie się na wszystkim), to jednak czasami się zdarza, że ktoś swój jakże nowatorski pomysł próbuje wprowadzić w życie. I nagle się okazuje, że nie budzi to szczególnego entuzjazmu, gorzej, kończy się nie zawsze konstruktywną krytyką i niekoniecznie słusznymi oskarżeniami. Żeby nie było - tak, z pewnością się zdarza, że komuś przyjdzie do głowy coś naprawdę nowego, ba, wręcz rewolucyjnego. Ale nie dzieje się to zbyt często. A nawet jeżeli częściej, niż mi się wydaje, to niewiele osób ma okazję się o tym dowiedzieć.
Jak to się ma do tego, co na początku, czyli do niewielkiej liczby "naszych" miejsc w sieci? Ano bardzo. Wszak brak miejsc oznacza brak szerszej wiedzy o tym, co się dzieje, kto co robi, kto się w co angażuje, kto czego potrzebuje i ewentualnie mógłby wesprzeć. Jasne, że o taką wiedzę jest dość łatwo, kłopot w tym, że trzeba się o nią postarać. Bo nie jest zebrana w jednym czy dwóch miejscach, tak że jak się bierze za punkt odniesienia jedynie to, co piszą największe i najbardziej popularne portale, i odpuszcza wszelką sieciową (i nie tylko, ale o tym za chwilę) niszę, to rzeczywiście można dojść do wniosku, że niemal każdy pomysł świeży, ożywczy i że wszystkie jak żona i żona nań polecą.
I - nie tylko o internet chodzi, choć, jako że robi on za największe repozytorium wiedzy o nas samych, to z pewnością jest niezłym punktem odniesienia. Przecież nie tylko nie mamy ani jednego profesjonalnego portalu czy magazynu (czy jak tam zwą to papierowe coś), ale też choćby jednej polskiej Ellen, Rachel czy innej Melissy. Nie mamy własnego języka, własnych historii, własnego sposobu opowiadania o sobie, który istniałby gdziekolwiek poza niszowymi inicjatywami (to zresztą jeden z powodów, dla których podoba mi się idea O'LESS Festiwalu - bo jego celem jest zebranie tego wszystkiego w jednym miejscu, choć tylko dla jednej grupy). Słowem, nie mamy czegoś, co można by nazwać kolektywną świadomością. Czyli, niezależnie od tego, co myślę o wykwitających tu i ówdzie inicjatywach (czasem dobrze myślę, nie jestem potworem), jest miejsce dla niejednej rewolucji i wielu rewolucyjek. Tyle że, mam wrażenie, przed wprowadzeniem w czyn muszą się one dokonać w naszych głowach.
fot. Paul David Doherty, Wikimedia Commons, licencja GNU
Hym...No tu mi, Ewo, ćwieka zabiłaś! Bo, gdy czas pewien temu anonsowałaś O'LESS Festiwal, kręciłam nosem, czepiałam się i marudziłam w "tradycyjnym" stylu, tak drogim naszemu rodzimemu malkontenctwu. Tym razem jednak chyba zdołałaś przybliżyć mnie do idei tego przedsięwzięcia. Muszę się z tym przespać i mam nadzieję, że jutro, przy porannej kawie, zdołam zmusić swój rozleniwiony mózg do bardziej rzeczowej wypowiedzi. Dzięki:)
OdpowiedzUsuńMoje skromne ja nawet chyba nie do końca rozumie ideę rewolucji. Widzę to bardziej w kategoriach ewolucji. Miejsca (również wirtualne) pojawiają się wtedy, kiedy pojawiają się ludzie, którzy chcą je tworzyć. Idole tacy to a tacy pojawiają się wtedy, gdy pojawiają się ich fani.
OdpowiedzUsuńWięc w sumie to się zgadza z konkluzją Ewy, że najpierw musi pozmieniać się ludziom w głowach, a dopiero potem zmienia się otoczenie.
Kolektywna świadomość byłą dobra kiedy ruch emancypacyjny zaczynał się na Zachodzie. Dawno temu. I ona ta kolektywna świadomość zrobiła dużo dobrego, ukonstytuowała się i teraz jest jakąś tam bazą dla policentryzmu i kultu indywidualizmu.
OdpowiedzUsuńAle u nas emancypacja zbiegła się z początkiem jakiejś takiej zmiany społecznej, która przyniosła właśnie policentryzm i skupienie na jednostce, a nei grupie. I dlatego u nas to nie działa. Za późno.
Nie mogę się bardziej zgodzić. Ze swojej strony dopowiem, że nawet te niszowe inicjatywy wydają się bardziej skupione na przetwarzaniu i krytyce, niż wytwarzaniu.
OdpowiedzUsuńPo co nam rewolucja, skoro przeżuwanie pop kultury i (mniej lub bardziej) anonimowe zabawy przy internetowym pręgierzu są zabawniejsze?
ja dodam od siebie tylko, że to co jest kierowane do wszystkich, tak naprawdę nie trafia do nikogo. kiedyś ludzie tworzyli encyklopedie, dzisiaj wolą wikipedię. każdy znajdzie to co go interesuje. to dobrze, że trzeba poszukać i że nie wszystko jest podane na tacy.
OdpowiedzUsuń@frog@dog
OdpowiedzUsuńPrzybliżenie wyszło zupełnie przez przypadek. Choć to dobry przykład, bo pokazuje, że również osoby, nazwijmy je, genderowo świadome (a takie są twórczynie festiwalu), mają kłopot z określeniem tego, co "nasze" i dopiero tego poszukują.
@Kratka
Te "idolki" to akurat w tym przypadku (przynajmniej taki miałam zamiar) wzorce osobowe. Osoby z mainstreamu, kochane i szanowane, które przy okazji są po prostu sobą. Ktoś, z kim można się utożsamić, kto daje nadzieję, otuchę, że tak, można inaczej i nic złego się nie dzieje.
@Uschi
Mnie chodzi bardziej o poziom wiedzy, myślenie sobą, swoją historią czy doświadczeniami, nie heteromainstreamem czy zachodnią popkulturą.
Jeżeli przez skupienie na jednostce rozumiesz to, że każdy/a działa pod siebie, to tak, tak jest. Jeśli wypracowanie swojego (jednostkowego) systemu myślenia - to bym się kłóciła. A czy za późno? Ha, zależy na co. Zaryzykowałabym jednak stwierdzenie, że wielu rzeczy nawet nie spróbowaliśmy, więc nie wiadomo, czy nie zadziałają.
@lipshit
Ooo, rewolucja też może być zabawna. Trzeba ją tylko dobrze zaprojektować.
@inesligatur
Prawda - nie da się zrobić czegoś "dla wszystkich". I nie ma to większego sensu. Ale też: większości nie chce się szukać. Pytanie, czy oznacza to wieczne "środowiskowe" trwanie w niszy, czy można spróbować jakiejś wersji Wikipedii.
@Ewa
OdpowiedzUsuń"Ooo, rewolucja też może być zabawna. Trzeba ją tylko dobrze zaprojektować."
Domyślam, że to żart ale co, jeśli ktoś to weźmie na poważnie?
Nie byłaby to żadna nowość, nawet tutaj:)
OdpowiedzUsuńCo do idolek.
OdpowiedzUsuńWiesz. Na to też musi być jakaś otwartość. Patrz - Kasia Adamik. Ja tam nie wiem, nie dostrzegam specjalnie otwarcia na jej coming out. Nawet wśród ludzi, którzy powinni się w sumie jakoś ucieszyć z tej deklaracji, zasadniczo rozstrzyga się, czy to dla kariery, czy nie dla kariery. Nie - czy było łatwo, czy trudno, jak było, jak się żyje, jak się mieszka, co normalnie, co inaczej, jakie macie plany, czy długo, czy krótko, cokolwiek. Tylko - interesowna czy nie interesowna? No ludzie :/
Więc gdybym to ja była słynną artystką, jeszcze z jakąś bliską i wrażliwą rodziną na podorędziu, to w tej chwili nigdy w życiu nie wyrwałabym się przed szereg nieść społeczeństwu kaganek oświaty ;)
Żeby była idolka, muszą być fanki gotowe ją polubić, i to w liczbie większej niż 4. Więc znowu wracamy do punktu wyjścia, że najpierw się ludziom w głowach musi pozmieniać, a potem to pewnie już jakoś samo szybciej się toczy.
Tylko pytanie brzmi: czy format "idolki" ma znaczenie, czy niekoniecznie. Co by się na przykład wydarzyło, gdyby z szafy wyszła osoba dużo bardziej znana niż Kasia Adamik, formatu, powiedzmy, wiadomej szansonistki czy kilku "podejrzewanych" prezenterek telewizyjnych. Myślisz, że byłoby podobnie? Że my nie mamy naszej Ellen, bo byśmy ją po prostu zjadły?
OdpowiedzUsuńEwo, my byśmy zagłaskały, a zjadłby Terlikowski:(
OdpowiedzUsuńNo nie wiem. Bo wiesz, ta Ellen to taka stereotypowa, w garniturach biega, obcasów nie posiada, kiecek też, krótkie włosy i w ogóle:)
OdpowiedzUsuńObawiam się, że mainstream byłby dla niej o niebo łagodniejszy niż niektóre "my".
No tak, taka Ellen to mogłaby popsuć polskim lesbijkom wizerunek i spowodować znaczący wzrost nietolerancji w społeczeństwie. A jeszcze jakby dostała własny program,to byłoby wiadomo, że to dla kariery.
OdpowiedzUsuńA tak serio to myślę, że w Polsce w ogóle ciężko z idolami. Powszechnie kochany to jest chyba jedynie Małysz. Prezenterki, aktorki, piosenkarki to mają mniej więcej podobne rzesze fanek/ów co zjadliwych krytykantek. Więc myślę, że nic by się nie stało specjalnie, ot kolejna okazja do oswajania tematu i plotkarskich artykułów. Tylko taka osoba przy okazji wywiadów mogłaby być wypytywana jako "ekspertka" od spraw lesbijek. I niech by chlapnęła coś nie tak, to faktycznie wtedy mogłaby zostać zjedzona. Do tego pewnie doszły by prośby o poparcie akcji na rzecz LGBT, podpisania petycji różnych i takie tam.