• Ludzie i książki

    I koniec. Dziś przyleciałyśmy do Warszawy. Nie obyło się bez przygód - jedna walizka jest w Budapeszcie, ale jutro ma do nas wrócić. I zaliczyłyśmy spóźnienie wszech czasów na lot z Nowego Jorku do Kopenhagi - samolot miał wystartować o 17.30, my na pokładzie zjawiłyśmy się o 17.35. A wszystko dzięki temu, że trochę za późno zjawiłyśmy się na Penn Station, skąd odjeżdżają pociągi na lotnisko Newark, a jak już tam dotarłyśmy, przez dłuższy czas nie mogłyśmy się zorientować, z którego peronu odjeżdża nasz pociąg i który pociąg jest właściwie nasz. I nie pomogło zasięganie języka w informacji, u policji i u przypadkowych przechodniów. Ot, system informacji nie dla spóźnialskich - numer peronu podaje się na 15 minut przed odjazdem pociągu, a na rozkładzie widnieją jedynie stacje końcowe. Gdy w końcu natrafiłyśmy na osobę, która była w stanie nam pokazać drogę, wiedziałyśmy, że nie mamy szans dotrzeć na lotnisko przed 17. Po drodze czekały nas kolejne schody - przesiadka do AirTrain Newark, który rozwozi pasażerów na terminale. Bilety można było kupić jedynie w automatach, my nie miałyśmy drobnych, a tylko takie owe automaty przyjmują i mogło się skończyć naprawdę źle, ale bardzo sympatyczna i bardzo przejęta pani na bramce wpuściła nas w końcu za darmo. Potem był bieg do punktu nadania bagaży (odprawę załatwiłyśmy na szczęście przez internet), przejście przez bramkę, gdzie okazało się, że nie my jedne jesteśmy spóźnione, i szczęśliwie znalazłyśmy się na pokładzie. Uff. Bo mogło być naprawdę źle.

    Co poza tym robiłyśmy przez ostatnie dni w Nowym Jorku? Cóż, zwiedzałyśmy wyprzedaże (Jersey Gardens rządzi!), poznawałyśmy ludzi i miasto. I tak miałyśmy okazję spotkać się z Gretą Olafsdottir, reżyserką, autorką dokumentów "The Brandon Teena Story" i "Edie & Thea: A Very Long Engagement".
    Ten drugi właśnie wyszedł na DVD i jest historią dwóch lesbijek, które poznały się w latach 60. ubiegłego wieku, a całkiem niedawno, po 42 latach bycia razem, pobrały się w Kanadzie. Zapowiada się naprawdę wzruszająco:



    Wracając ze spotkania z Gretą, natrafiłyśmy na stacji Times Square na ulicznego artystę i graficiarza, który dorabia sobie, wykonując graffiti na mapach metra. Niesamowicie ciekawy człowiek z ogromną wiedzą o świecie, a przy okazji oryginalny artysta, który w kilkanaście minut zrobił nam mapę z naszymi imionami. A jako że kocham metro w postaci wszelkiej, z pewnością zawiśnie ona na naszej ścianie.
    Kolejne ważne osoby to oczywiście Brendan i Tom, u których mieszkałyśmy. Prawdziwi społecznicy, cudowni, otwarci ludzie. Tom jest onkologiem dziecięcym w szpitalu na Bronxie, Brendan angażuje się chyba w każdą akcję związaną z grupami dyskryminowanymi ze względu na płeć, przynależność etniczną, orientację psychoseksualną, pochodzenie itd., itp. A przy okazji obaj są głęboko wierzącymi katolikami, którzy mają na koncie nie tylko ślub cywilny w Kanadzie, ale i kościelny w Nowym Jorku. Oczywiście zaprosiłyśmy ich do Polski, ale chyba nie odczekamy się rewizyty, bo, jak stwierdził Tom, po prostu umieszczą nas na bardzo długiej liście. Bo ich dom jest otwarty dla wszystkich potrzebujących i chyba jedyną rzeczą, którą trzeba zrobić, aby u nich pomieszkać, jest sprawdzenie, czy już ktoś inny nie zarezerwował tego terminu.

    Tom i Pumpkin:

    Brendan i Oscar:
    Z ciekawych miejsc, które udało nam się znaleźć, nie mogę nie wymienić Union Square z niezliczoną liczbą straganów, na których wystawiają się artyści zajmujący się głównie sztuką użytkową. Oraz znajdującą się niedaleko księgarnię Strand - największą, jaką udało się nam znaleźć w Nowym Jorku, z książkami, czasem zupełnie nowymi, w bardzo sensownych cenach (od dolara w górę).
    W ogóle okolica Union Square jest godna polecenia i ze względów architektonicznych (to nadal Manhattan, ale taki bardziej przyjazny i mniej tłoczny), i użytkowych, bo mieści się tam sporo księgarni, sklepów z komiksami, płytami, odjechanymi przebraniami i wiele, wiele innych.

    Zahaczyłyśmy też o Columbia University (duży, nawet bardzo!) i Uniwersytet Nowojorski oraz kilkanaście sklepów spod znaku "wszystko za dolara". Oraz świetną włoską restaurację w Queens (w końcu zjadłyśmy w NY coś, co nie było głównie słone), gdzie, jako świeżo poślubione, zostałyśmy obdarowane przez właściciela butelką wina.

    Na podsumowania i anegdoty jeszcze przyjdzie czas (dziś tylko ta krótka relacja, bo jesteśmy potwornie zmęczone i musimy jakoś sobie poradzić z różnicą czasu), ale jedno wiem na pewno - Los Angeles, choć ciepłe, pod każdym względem przegrywa z Nowym Jorkiem, który jest po prostu światem w pigułce. I chyba właśnie to decyduje o jego niezwykłości - że można tam spotkać reprezentantów i reprezentantki wszelkich kultur, nacji, poglądów, każdego, kogo można sobie zamarzyć. Będę tęsknić.
  • Czytaj także

    5 komentarzy:

    1. Ta różnorodność niesamowicie wpływa na ludzi - ja czułam sie w Edynburgu niezwykle wolna. :)


      Spokojnych snów. :)

      KaFor

      OdpowiedzUsuń
    2. witajcie, Papużki - kiedy pokazywanie slajdów z podróży? bo mogę przynieść coś słodkiego :)

      OdpowiedzUsuń
    3. Union Square ma sporą ilość sklepów z komiksami.
      Chyba wyskoczę tam na świąteczne zakupy lol

      OdpowiedzUsuń
    4. Te pigułki z relacjami to stanowczo za mało ;-) KCEM WIENCEJ!!! :-D

      OdpowiedzUsuń
    5. Fajnie, że spotkałyście się z Tomem i Brendanem, może jednak oni też zawitają do Polski ;) A ten film będzie niesamowity! zakochana-w-dziewczynie.blog.onet.pl

      OdpowiedzUsuń