• Zanim wybierzesz się do notariusza

    O Jędrzeju i Macieju Idziak-Sępkowskich z Krakowa, którzy zawarli u notariusza "umowę partnerską", spisali testamenty, zmienili nazwiska i udzielili sobie wzajemnie pełnomocnictw na różne okoliczności, a następnie urządzili huczną imprezę weselną połączoną z uroczystą przysięgą, słyszeli już pewnie wszyscy. W ostatnich dniach panowie odwiedzili większość znaczących mediów, w których opowiedzieli swoją historię, a przy okazji zainspirowali ileś tam osób do pójścia w ich ślady.

    Choć panowie niekoniecznie są z mojej bajki (nie podzielam ich wartości spod znaku Boga, honoru i ojczyzny oraz uważam, że walka o równe prawa jest bardzo ważna, nawet jeśli oznacza sojusze z ludźmi, z którymi niekoniecznie jest mi po drodze), to, w przeciwieństwie do iluś tam osób, nie uważam, by w jakikolwiek sposób zaszkodzili sprawie związków partnerskich czy równości małżeńskiej, pokazując, że wszystko można załatwić notarialnie. Bo ani tego nie pokazali, ani nie twierdzą, że pokazali, ani nikt pod ich wpływem tak twierdzić nie zaczął. Powiedzmy to sobie szczerze, jak ktoś jest przeciw, to racjonalne argumenty niespecjalnie do niego trafiają, tak więc nawet jak jeden odpadnie (że notariusz), to znajdzie sobie inny (że prawo naturalne, że temat zastępczy, że przedłużenie gatunku itd.). Fakt, że Jędrzej i Maciel strzelili w mediach kilka byków - najgrubszy chyba w rozmowie z dziennikarzem NaTemat.pl, gdzie stwierdzili, że leżące w sejmowej zamrażarce projekty ustaw o związkach partnerskich nie dają nic ponad to, co oni zrobili - ale też nie ma co się specjalnie na nich gniewać, wszak były i takie projekty (aż dwa), autorstwa konserwatystów z PO, więc mogli się w tej mnogości propozycji pogubić.

    Zdecydowany plus ich akcji, poza tym, że musieli nieźle wkurzyć całkiem sporą rzeszę osób, z którymi dzielą te same wartości (no bo jak to - gej konserwatysta, patriota i do tego katolik?), jest taki, że dzięki nim kolejne parę osób zorientowało się, że w jakiejś tam szczątkowej formie mogą się zabezpieczyć i zaczęło się interesować swoimi prawami. Minus - że ileś tam kancelarii notarialnych może zechcieć to wykorzystać i zacząć wciskać ludziom produkty związkopodobne (tak jak to się działo półtora roku temu, gdy Sejm w pierwszym czytaniu odrzucił wszystkie projekty ustaw o związkach partnerskich), oczywiście odpowiednio się nazywające i odpowiednio kosztowne. Dlatego, zanim zdecydujemy się na wizytę u notariusza, warto wiedzieć, czego żadna umowa i żadne pełnomocnictwo nam nie zapewni, nawet jeśli pan prawnik czy pani prawniczka będą gorąco swój produkt zachwalać i zapewniać o jego superskuteczności.

    Przede wszystkim żadna umowa nie sprawi, że w świetle polskiego prawa staniemy się osobami bliskimi czy rodziną. Noszenie tych samych nazwisk może pomóc w sytuacji granicznej, jak konieczność dowiedzenia się o stan zdrowia nieprzytomnego partnera, ale równie dobrze może nie pomóc, gdy ktoś z personelu medycznego zechce się dowiedzieć, kim właściwie jest dla nas ten pan czy ta pani. Generalnie w placówkach medycznych jest trudno. Można złożyć w każdej z nich oświadczenie, na podstawie którego partner czy partnerka będzie mógł lub mogła odbierać nasze wyniki badań. Zwykłe odwiedzenie przytomnej osoby też nie powinno stanowić problemu (chociaż zdarza się niestety, że stanowi). Schody zaczynają się, gdy ta osoba wyląduje na OIOM-ie. Nawet jeśli mamy jej oświadczenie woli, zgodnie z którym możemy dowiadywać się o jej stan zdrowia czy decydować o procedurach medycznych. Kłopot polega na tym, że tego typu dokumenty nie zawsze są respektowane. Dlaczego? Bo za udzielenie informacji osobom nieuprawnionym pracownikom ochrony zdrowia grozi kara nawet do trzech lat więzienia, więc częstokroć wolą oni dać pierwszeństwo rodzinie (tej w świetle prawa - małżonkom, wstępnym, zstępnym, krewnym bocznym, powinowatym...). Teoretycznie można walczyć o swoje na drodze sądowej, tylko kto ma na to czas i siły, gdy życie partnera czy partnerki jest zagrożone, a my nawet nie możemy się dowiedzieć, co się z nim czy nią dzieje.

    Notarialnie nie da się też załatwić większości spraw majątkowych. Oczywiście można się wzajemnie upoważnić do dysponowania dobrami materialnymi, można też spisać testamenty oraz poprosić rodziców o zrzeczenie się zachowku czy - jeśli nie jesteśmy z nimi w dobrych relacjach - spróbować ich wydziedziczyć (do tego muszą być jednak ważne przesłanki). Kwestie takie jak wspólne opodatkowanie czy zwolnienie z podatku od spadku i darowizn są już jednak nie do przejścia. W najlepszym zatem wypadku, gdy odpadnie nam konieczność wypłacenia rodzinie zachowku, dziedziczenie majątku po śmierci partnera czy partnerki (który to majątek zazwyczaj był wspólnie wypracowany) wiąże się z koniecznością zapłacenia państwu 20 procent jego wartości. Mniejsza, gdy tym majątkiem jest piętnastoletni samochód, gorzej, gdy jest to wspólnie spłacane przez trzydzieści lat mieszkanie. Trzeba się też zawsze liczyć z możliwością podważenia testamentu przez rodzinę zmarłej osoby, szczególnie gdy nie akceptowała naszego związku, i koniecznością wieloletniej batalii sądowej. Niekoniecznie wygranej.

    Nie ma również możliwości zabezpieczenia drugiej osoby, gdy jest bezrobotna, niepełnosprawna czy przewlekle choruje. Nie obejmiemy jej swoim ubezpieczeniem z ZUS, nie dostaniemy wolnego na opiekę czy zasiłku opiekuńczego. Nie otrzymamy też renty rodzinnej, gdy partner czy partnerka umrze, nie odziedziczymy również emerytury (wyjątkiem są środki gromadzone w OFE, do których dziedziczenia możemy upoważnić kogo chcemy). Nie ma też opcji, by zapewnić sobie prawo do odbioru ciała partnerki czy partnera po śmierci, a także zorganizowania pochówku. Bez względu na naszą wolę ciało zostanie wydane rodzinie, a jeśli jej zabraknie, obowiązek pochówku spocznie na gminie.

    Jeśli nasz partner jest cudzoziemcem, to nawet jeśli weźmiemy ślub za granicą, w Polsce nadal będziemy dla siebie osobami obcymi (odpada więc np. możliwość zapewnienia prawa pobytu partnerowi czy partnerce spoza UE). Obecne prawo nie zapobiega też konfliktom interesów między partnerami czy partnerkami - możemy być swoimi szefami w urzędach czy sądach lub zasiadać w komisji dyscyplinarnej, która osądza partnera czy partnerkę.

    Mimo tych wszystkich "nie" i "tak, ale" ja akurat uważam, że warto się zabezpieczyć na tyle, na ile się da - nasze pełnomocnictwa, spisane kilka lat temu, przydały się nam nie raz, a to w urzędach, a to na poczcie. Ważne jednak, by mieć świadomość, co dają, a czego nie (by nie robić sobie zbędnych nadziei), i by zbytnio za nie nie przepłacić. No i zdecydowanie uważam, że warto nagłaśniać swoje śluby, czy to humanistyczne, czy kościelne (np. zawarte w Wolnym Kościele Reformowanym), czy zagraniczne, i "śluby" (uroczyste przyrzeczenia złożone w gronie najbliższych). Każde takie wydarzenie to okazja, by pokazać, kim jesteśmy, czego chcemy i po co nam właściwie równe prawa.

    UWAGA! Nie jestem prawniczką. W tekście mogą być nieprecyzyjne sformułowania (nieprawnicze czy niezdefiniowane w polskim prawie) oraz nieścisłości.
  • Czytaj także

    5 komentarzy:

    1. Czyli tak naprawdę przy obecnym stanie prawnym opłaca się co najwyżej spisać testamenty? Dzięki za analizę.

      OdpowiedzUsuń
    2. @Lena
      Niekoniecznie. Nasze pełnomocnictwa kilka razy nam się przydały, głównie w urzędach. Rzeczywiście warto przeczytać podlinkowany w komentarzu wyżej tekst, bo jest tam sporo wskazówek, co działa w określonych sytuacjach (na poczcie, w szpitalu itd.).

      OdpowiedzUsuń
    3. Dzięki za logicznie napisaną i w miarę przystępną analizę.

      OdpowiedzUsuń
    4. Ciekawa i dogłębna analiza. Dzięki

      OdpowiedzUsuń
    5. Świetnie to zostało przeanalizowane, dzięki temu każdy może sam krok po kroku przejść i zrozumieć.

      OdpowiedzUsuń