• Karty zostały rozdane

    Może to pogoda, może stres przed podróżą, ale jakoś nieszczególnie mnie ekscytuje informacja, że mamy pierwszego otwartego geja na stanowisku publicznym. A już hasła w rodzaju "polski Milk" wręcz mnie irytują. Nie dlatego, że uważam wybór Krystiana Legierskiego za nietrafiony (choć nie raz, nie dwa zdarzało mi się z Krystianem nie zgadać). Po prostu te wybory samorządowe po raz enty pokazały, że to nie my rozdajemy karty, tylko politycy, a konkretnie duże partie. Bo tak naprawdę swojego pierwszego radnego czy pierwszą radną (a nawet posła czy posłankę) mogliśmy mieć już dobre parę lat temu. Nie po raz pierwszy osoby nieheteroseksualne kandydowały w wyborach, choć w tym roku wybór był rzeczywiście pod tym względem większy niż wcześniej. Po raz pierwszy za to "nasz" kandydat dostał jedynkę na liście, i to w dobrym okręgu. Oczywiście zdarza się, że i jedynki nie wchodzą, rzadko natomiast, i to właściwie jedynie w przypadku naprawdę znanych nazwisk, zdarza się, że wejdzie ktoś z dalszego miejsca na liście. Nie twierdzę, że cała tajemnica sukcesu Krystiana tkwi w owej jedynce, kto wie, może poradziłby sobie i w mniej korzystnej sytuacji (jakby nie patrzeć pod względem popularności przebił w ostatnich latach pozostałych kandydatów i kandydatki spod znaku LGBTQetcetera), ale fakt faktem, że on jeden był tak wysoko i on jeden wszedł. Oczywiście to miłe, że SLD dało mu (i kilku innym Zielonym) tę okazję, pytanie jednak brzmi, dlaczego dopiero teraz. I moim zdaniem odpowiedź jest taka, że u nas, nawet w dużych miastach, nasi tak zwani reprezentanci (politycy) są znacznie bardziej zachowawczy niż ci, których reprezentują. Bo nie wierzę, by Krystian zebrał głosy jedynie osób nieheteroseksualnych. Przeciwnie, uważam, że całkiem sporo z nich na niego nie zagłosowało, choć miały taką możliwość. Czyli te 5279 głosów (to drugi wynik kandydata z list SLD w Warszawie) zrobiło owo społeczeństwo, któremu politycy tak strasznie boją się narazić i które jest tak strasznie zamknięte i nietolerancyjne. Tak, wiem, że mieszkańcy dużych miast są statystycznie bardziej akceptujący niż Polacy w ogóle. Nie zmienia to faktu, że nieczęsto mają okazję to pokazać.

    A czemu mnie irytują porównania do Milka? Po części już to napisałam - bo to nie te czasy i nie tej miary sukces po prostu. Zresztą Krystian mówi o tym w dzisiejszym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej":

    Polska dziś i USA w latach 70. to nie są przekładalne sytuacje. Owszem, Polska wlecze się w ogonie krajów, które kilkadziesiąt lat temu dokonały postępu. Jednak Milk był wybrany w czasach, kiedy homoseksualizm był uznawany za chorobę, w wielu krajach był karalny. My w Polsce siłujemy się z wyważaniem otwartych gdzie indziej drzwi - małżeństwa homoseksualistów, kwestie związane z akceptacją. Zachód już dawno to przerobił. Staramy się powielać te wzorce, natomiast Harvey Milk te wzorce ustanawiał. Fala uprzedzeń, z którą on się musiał zmagać, jest nieporównywalna z tym, z czym my mamy do czynienia.

    No właśnie. Milk zrobił wiele niesamowitych rzeczy, a między innymi to, co nam się nadal, choć żyjemy w znacznie bardziej sprzyjających odmieńcom czasach, nie udaje. Wyciągnął ludzi z klubów na ulice. Pokazał, jak ważne jest zaangażowanie w walkę o swoje prawa. Polski Milk to ów mityczny i nadal nieujawniony charyzmatyczny lider, ikona, ktoś, kto nie tylko pchnie sprawę do przodu, ale też przede wszystkim będzie w stanie przekonać do niej innych, tych, którzy się angażować po prostu nie chcą. Oczywiście nie jest powiedziane, że ktoś taki musi się w Polsce pojawić (kto tam zresztą wie, może i się pojawił, ale już go zjedliśmy). Bo nadal może być też tak, jak jest, z wojnami torebkowymi, wzajemnym podgryzaniem, wybieraniem (lub nie) stron i nieskoordynowanymi ze sobą akcjami. I w końcu i tak się uda coś zmienić, napisać ostateczną wersję tej nieszczęsnej ustawy (pokłóciwszy się o nią tysiąckrotnie, nie, nie ze "społeczeństwem", ze sobą nawzajem), poddać pod głosowanie raz i drugi, i w końcu może nawet ją mieć. Pytanie brzmi, kto tak naprawdę o tym zadecyduje. My czy ci, którzy rozdają karty. I decydują, kto zostanie jednym z nich. Drugie pytanie - co zrobić, aby jednak mieć większy wpływ na decydentów.

    Ale może ja tylko marudzę, bo stres i zimno. Więc na koniec coś cieplejszego. Cieszy mnie, że SLD postawiło nie tylko na Krystiana, ale i na Alicję Tysiąc, którą podziwiam za niezłomność w walce o swoje prawa, na przekór temu wszystkiemu, co się wokół niej działo. I kiedy myślę sobie o niej i o Krystianie zasiadających w Radzie Miasta, to mimo wszystko jestem w stanie stwierdzić, że mamy jakiś przełom.
  • Czytaj także

    8 komentarzy:

    1. Nie wydaje mi się, by ktokolwiek mógł zjeść "polskiego Milka". Ktoś taki, skoro ma dośc siły by wprowadzać zmiany społeczne, jest raczej odporny na srodowiskowe gierki - po prostu, okładac torebkami to sie mogą zwykli smiertelnicy.

      Na nasze szczęście, prędzej czy później tak zwane zmiany cywilizacyjne zrobią to, co gdzie indziej Milky.

      OdpowiedzUsuń
    2. akurat pod wzgledem sukcesu kandydatow niezaleznych te wybory sa wyjatkowe i wlasnie nie pokazaly po raz enty, ze licza sie tylko duze partie- sprawdz statystyki chocby prezydentow miast- ilu bylo niezaleznych a ilu partyjnych, z radnymi podobnie- ilu partyjnych a ilu z lokalnych komitetow wyborczych

      OdpowiedzUsuń
    3. Jaasneee... A ci "niezależni" kandydaci na prezydentów nigdy nic wspólnego z żadną partią nie mieli i żadnej z nich nie zawdzięczają tego, że zostali wybrani po raz pierwszy te ileś lat temu (bo większość będzie rządzić już po raz kolejny).
      Jak to wygląda w największych miastach:
      Warszawa - Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO)
      Łódź - Hanna Zdanowska (PO)
      Gdańsk - Paweł Adamowicz (PO)
      Poznań - Ryszard Grobelny (niezależny, wcześniej PO)
      Szczecin - Piotr Krzystek (niezależny, wcześniej popierany przez PO)
      Katowice - Piotr Uszok (niezależny, wcześniej AWS)
      Kraków - Jacek Majchrowski (niezależny, popierany przez lewicę)
      Wrocław - Rafał Dutkiewicz (niezależny, wcześniej PO)
      Jednym z niewielu od początku niezależnych kandydatów, do którego umizgują się partie, a nie odwrotnie, jest prezydent Gdyni Wojciech Szczurek.
      A jak sobie radzą komitety lokalne w sejmikach wojewódzkich? W tym roku jest tak:
      PO - 31 proc., PiS - 23 proc., PSL - 16 proc., SLD - 15 proc. (w sumie 85 proc. dla dużych partii).
      W radach powiatów i miast również prowadzą duże partie. Lokalne komitety mają przewagę nad partiami jedynie w radach gmin. Nie mają za to żadnych szans w dużych miastach.
      Lin

      OdpowiedzUsuń
    4. Tu dobry przykład tego jak interesy partyjne przeważają nad lokalnymi:
      http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,95190,8715781,130_tysieczna_dzielnica_bez_radnych_w_Radzie_Warszawy.html
      Targówek nie będzie miał radnych w Radzie Warszawy, bo z jego list PO i SLD wolały wystawić na lepszych miejscach ludzi z innych okręgów.
      Lin

      OdpowiedzUsuń
    5. Mne tylko zastanawia co ma usunięcie ciąży i wygrana w Trybunale do wiedzy o Warszawie. Z całym szacunkiem - Alicja Tysiąc była wabikiem, a nie merytoryczną kandydatką.

      OdpowiedzUsuń
    6. A ja chcę coś pozytywnego... Napiszcie coś wesołego plizzz.... Mam już dosyć polityki i tego całęgo syfu around us...
      Pozdrawiam :D

      OdpowiedzUsuń
    7. @Wojtek
      Myślę, że Alicja Tysiąc wie o Warszawie bardzo wiele rzeczy, których nie wie spora część studentów, biznesmenów, pracowników agencji reklamowych czy korporacji. Otóż wie, jak się żyje osobom niepełnosprawnym oraz o niższym statusie materialnym. I wie, z czym borykają się takie osoby w urzędach czy szpitalach. I moim zdaniem będzie świetną rzeczniczką praw tych osób w Radzie Miasta.

      @Motylek
      Pozytywna część bloga jest strasznie zapracowana, ale postaram się ją godnie zastąpić:)

      OdpowiedzUsuń
    8. Oczywiście porównanie Legierskiego do Milka to gruba przesada - ale mimo to ogromnie mu gratuluję i bardzo się cieszę z jego sukcesu :) zakochana-w-dziewczynie.blog.onet.pl

      OdpowiedzUsuń