Kilka dni temu, po blisko dwóch latach i dziesiątkach wysłanych maili, Facebook odblokował w końcu założoną przez nas na potrzeby konkursu "Love is in the Air" stronę Gosia & Ewa in the Air. Przy okazji jej porządkowania i uaktualniania naszło mnie trochę na wspominki, tak że i dzisiejszy wpis taki będzie. Ale bez obaw - nie zamierzam was znowu zamęczać obrazkami i historyjkami ze ślubu i podróży. Wspominki będą o czymś zupełnie innym - moich coming outach. Dlaczego akurat o nich? Od niedawna podczytuję bloga Moje Brokeback, którego autor dokumentuje swoją drogę do samoakceptacji i pierwsze wyjścia z szafy (tak na marginesie - mądry i fajnie pisany blog, polecam). I, skoro już jestem w takim przeszłościowym nastroju, zachciało mi się popisać - tak ku pokrzepieniu serc - o tym, jak to u mnie z tym wyłażeniem z szafy bywało.
Pierwszy coming out odwaliłam, dość standardowo, przed najbliższą przyjaciółką. Zabrałam ją do pubu, strzeliłam piwko na odwagę i zaczęłam słowami, których nigdy dotąd w rozmowie z nią nie zdarzyło mi się użyć: "Magdo, muszę ci coś powiedzieć". Minę musiałam mieć przy tym dość przerażoną, bo przyjaciółka wybuchnęła śmiechem. Gdy się opanowała, rzuciła: "Jesteś w ciąży". Gdy zaprzeczyłam, została jej tylko jedna opcja: "No to jesteś lesbijką. Ha, wiedziałam!". I tyle. Kontakt nam się urwał dopiero jak parę lat temu wyemigrowała.
Potem przyszedł czas na kolegów i koleżanki z liceum i ze studiów. Reakcji większości z nich nie pamiętam, w pamięć zapadło mi kilka. Kolegi, który co rusz się dopytywał, czy to oznacza, że z facetami to ja już tak nigdy w życiu nie zamierzam, i kolejnego, który przy okazji spania (i tylko spania!) po jakiejś imprezie w jednym łóżku zapytał, czy mi się przypadkiem nie podobają dziewczyny, a gdy stwierdziłam, że jak najbardziej, zwierzył mi się ze swojego nieszczęśliwego zakochania w pewnej pani. A że ja owo zauroczenie podzielałam, to przez resztę nocy wzdychaliśmy wspólnie do pięknej nieznajomej, która była na tym samym kierunku, co my, ale rok wyżej. No i koleżanki, która zareagowała dość bezstresowo, ale gdy doszło do opowiadania o tym, co to właśnie robimy z moją ówczesną dziewczyną (nic strasznego, wspólne wypady i takie tam), poprosiła, abym póki co nie wchodziła w szczegóły, bo musi się z tym wszystkim oswoić. Parę lat temu bawiłyśmy się z Gosią na jej weselu. Moja druga połowa raczyła nawet zatańczyć z panną młodą pierwszy, po panu młodym, taniec. Co poza tym? No, jedna (słownie: jedna!) osoba zaczęła udawać, że nie istnieję. W sumie było to nawet zabawne.
Coming outy w pracy to była zupełnie inna bajka. W pierwszej, jako ten rasowy cykor, bardzo starannie dobierałam obiekty zwierzeń. Co zabawne, zaliczała się do nich moja ówczesna szefowa, ale to z racji tego, że mój lesdar (a może raczej w tym przypadku bidar) wył przy niej jak szalony. W drugiej pracy pierwsze wyjście z szafy uskuteczniłam na rozmowie kwalifikacyjnej, machając "Repliką", której byłam wtedy redaktorką naczelną, a kolejne załatwiła mi Gosia, meldując się w pierwszym tygodniu w redakcji i żądając buziaka na powitanie. Ale to nie był koniec przygód, bo gdy doczytałam, że jako mojej partnerce należy jej się ubezpieczenie zdrowotne, dokonałam heroicznej próby coming outu w kadrach. Wyglądało to mniej więcej tak: "Cześć, chciałabym się upewnić, czy mogę ubezpieczyć moją partnerkę" - "Tak, wypełnij ten formularz" - "Ale wiesz, partnerkę. No i mieszkamy razem, ale mamy póki co inne adresy zameldowania" - "Tak, wypełnij ten formularz i od przyszłego miesiąca będzie miała ubezpieczenie" - "Ale..." - "Tak, rozumiem. Wypełnij!". Po przejściu do nowego działu sprawę załatwił za mnie mój pierwszy (no, w każdym razie o takiej skali) publiczny coming out, czyli wywiad z Barbie Girls w "Wysokich Obcasach". Pamiętam, że miałam trochę stresów w związku z nim, ale jedyną reakcją mojej nowej ekipy była cisza. Oraz parę maili w skrzynce od osób, które jeszcze nie bardzo kojarzyłam z twarzy, z prośbą o prywatny e-mail. No i, jak się później dowiedziałam, rekordowa popularność wzmiankowanego numeru "Obcasów", które zazwyczaj grzecznie zalegały na półeczce, póki ktoś ich nie wyrzucił, a tym razem rozeszły się w poniedziałkowy poranek, nim zdążyłam się pojawić w pracy.
Najtrudniejszy, no ale to przecież klasyka, był coming out przed rodzicami. Przez dłuższy czas wychodziłam z tchórzliwego założenia, że jeżeli będę im szczerze mówić, co, gdzie, z kim i do kogo, to sami zrozumieją, co i jak. I zrozumieli, ale do kluczowej rozmowy w końcu dojść musiało. Łatwe to nie było, nie powiem, choć był to większy stres dla nich niż dla mnie. A skończyło się między innymi uroczym nawiązaniem do filmu "Cztery wesela i pogrzeb" - że TAKI związek był tam tak pięknie pokazany, więc w sumie to nic złego. Niech żyje popkultura!
A najłatwiejszy? Zabawna rzecz, ale ten najbardziej publiczny, przy okazji ślubu. Bo, pomijając niefajne internetowe komentarze zupełnie obcych ludzi, nie miał dla mnie absolutnie żadnych negatywnych konsekwencji. Pozwolił mi za to i poznać nowe osoby, i odnowić sporo znajomości, czasami sięgających aż do podstawówki, i spojrzeć na wiele osób z przeszłości w zupełnie innym świetle - gdy nagle okazywało się, że podwórkowy łobuz wyrósł na świetnego, otwartego człowieka, z którym aż się chce mieć kontakt. Najbardziej jednak zapadła mi w pamięć rozmowa z ciocią, z którą od czasu przeprowadzki do Warszawy miałam dość słaby kontakt i której jakoś nie miałam okazji wcześniej uświadomić. Po powrocie z Nowego Jorku zadzwoniłam do niej z życzeniami świątecznymi. "Co tam u Ciebie słychać, Ewuniu?" - "No wiesz, odpoczywam po podróży do Stanów." - "A, to już wróciłyście?" [chwila ciszy z mojej strony] - "Ano wróciłyśmy." - "To jak mnie odwiedzisz, musisz mi wszystko opowiedzieć."
Rzecz jasna i było tego więcej, i to nie koniec. Bo outuje się człowiek przez całe życie. W szpitalu, wskazując osobę upoważnioną do podejmowania decyzji, w sklepie (to dziś sama? Bez siostry?), w hotelu (łóżeczka dać osobne, tak?), na poczcie (to kogo mam wpisać jako odbierającego pocztę?) itp. Jasne, że nie jesteśmy w tym odosobnieni/odosobnione, bo outuje się wiele różnych grup, jak chociażby zakonnice (czytałam kiedyś pracę, której autorka porównywała przeżycia, jakie towarzyszą rodzinie, gdy dowiaduje się, że ich córka jest niehetero, i gdy oświadcza, że chciałaby iść do zakonu), ateiści, niekatolicy itd., ale mimo wszystko bywa to męczące. Choć na pewno dużo mniej niż uskutecznianie kłamstw czy milczenie, gdy wszyscy inni mówią swobodnie.
Na zdjęciach: West Hollywood - comingoutowy jogurt, który znalazłyśmy w jednym ze sklepów, i Gosia wychodząca z naprawdę dużej szafy.
-
Dużo, dużo coming outów
Dużo, dużo coming outów Ewa Tomaszewicz 6/14/2012
Czytaj także
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
a propos reakcji po coming oucie, bywają naprawdę zabawne:
OdpowiedzUsuń- to która robi za faceta? chyba ty, przecież jesteś wyższa... (babcia dziewczyny, podobno ze szczerym przekonaniem o prawdziwości tej teorii),
- czyli obudziłaś się pewnego dnia i pomyślałaś 'eureka, jestem homo'? (znajomy),
- zawsze musisz po swojemu (znajoma).
Wreszcie powiew świeżego powietrza.
OdpowiedzUsuńOj, chyba bracia Czesi zaraz nas załatwią! A co do coming outów: mój najpiękniejszy - Babcia, która mnie wychowywała o 8 roku żywota (1:0 dla Czechów, gratulacje), miała w owym czasie 94 lata i zaawansowaną demencję. Pod opieką swoich dzieci, a moich ciotek spędzała lato w letniskowym domku. Zajechałyśmy tam z Alą przejazdem, a Babcia, na nasz widok, uśmiechnęła się i powiedziała: Witaj Alu! Od tego czasu nikt z mojego klanu nie ignorował już Alicji, co wcześniej było regułą. Muszę dodać, że mnie wówczas Babcia rozpoznała po dłuższej chwili...
OdpowiedzUsuńfrog@dog
OdpowiedzUsuńNajwyraźniej, Ala wpadła Babci w oko;)