• Powrót Edyty Bartosiewicz


    Najważniejsze polskie wydarzenie muzyczne 2010 roku? Nie występ Madonny czy planowany Lady Gagi (wiem, że się znowu narażam), ale powrót Edyty Bartosiewicz. Wczorajszy, pierwszy od 10 lat, koncert solowy i, już w październiku, pierwsza od 12 lat płyta. Najważniejsze nie dlatego, że występ na Orange Warsaw Festival był wielki - bo nie był - czy że zagrane podczas niego dwa nowe utwory - "Madame Bijou" i "Upaść, by wstać" - jakoś strasznie powalają (choć nie mogę się doczekać wersji studyjnej pierwszego) - ale dlatego, że Edyta pokazała, że nadal jest jedną z najinteligentniejszych tekstowo i najlepszych muzycznie polskich wokalistek i autorek piosenek. Co w czasach muzycznej posuchy na polskim rynku znaczy naprawdę bardzo wiele. Oczywiście moje przekonanie, że to takie ważne wydarzenie, nie jest szczególnie obiektywne - nie da się ukryć, że Edyta swoimi tekstami trafia do wszelkiego rodzaju odmieńców (że przypomnę tylko takie szlagiery jak "Jenny" i "Niewinność"), choć nie wiem, czy zawsze są one właśnie do nich kierowane (choć, jeśli wierzyć plotkom, jednak są, co w sumie i tak nie ma większego znaczenia).

    Mimo iż nie był wielki, to nie mogę napisać, że wczorajszy koncert na Służewcu był zły - wręcz przeciwnie, nawet zaczęłam się zastanawiać, czy mam rację, uparcie twierdząc, że prawdziwą artystkę poznaje się po tym, jak sobie radzi na żywo. Bo mimo sporej liczby wpadek wokalnych Edyty słuchało się naprawdę świetnie i nie sądzę, by była to jedynie kwestia nastawienia na wielki comeback. Na czym polega jej magia? Jak dla mnie, na autentyczności. Na niewystudiowanych emocjach, na braku obaw przed pokazaniem, że, choć bardzo tego chciała, to jednak powrót na scenę był dla niej trudny. Oglądanie, jak z piosenki na piosenkę staje się coraz szczęśliwsza i pewna siebie, było naprawdę niesamowitym przeżyciem. Bo było widać, że nie do końca wierzyła, że ten powrót jej się uda, a gdy się okazało, że tak, nie potrafiła zejść ze sceny - bisowała cztery razy, a czwarty bis był powtórką zagranego już raz "Szału" - po prostu nie przygotowała więcej piosenek.

    "Upaść, by wstać", prawdopodobnie pierwszy singiel z nowej płyty, brzmi tak:



    Nie udało mi się niestety znaleźć sensownej wizualnie wersji "Madame Bijou", ale tu macie przynajmniej niezły dźwięk:



    Przed Edytą występowała między innymi Courtney Love z Hole. Choć kiedyś ją lubiłam i byłam bardzo ciekawa tego występu, nie dotrwałam do końca. Courtney ma ten sam problem co Bob Dylan - nigdy nie miała wielkiego głosu, teraz nie ma już żadnego. Choć jej fani chyba rozczarowani nie byli, bo druga część jej występu była koncertem życzeń, a na bis zaśpiewała pięć utworów, przekraczając wyznaczony jej czas. To był zresztą nie pierwszy raz, gdy zagrała na nosie organizatorom festiwalu - w wywiadzie przed nim dopytywała się, kim jest artystka grająca po niej (wcześniej Courtney była przedstawiana jako fanka Edyty Bartosiewicz) i ile osób przyszło na jej koncert, czym zmusiła organizatorów do kłamstwa, że 15 tysięcy. I za to nie mogę jej nie lubić - nie ma to jak alternatywa bierze kasę od mainstreamu, by potem i tak zagrać według własnych reguł.
  • Czytaj także

    10 komentarzy:

    1. Nie wiem jak Courtney, ale Dylana, szczególnie teraz, nie słucha się dla "głosu" ile raczej znaczeń jakie (w szerokim sensie) powiązane są z jego muzyką :)

      OdpowiedzUsuń
    2. Ewentualnie po to, by wykonywać covery jego piosenek, brzmieniowo 100 razy lepsze od oryginału. A tak serio, to tekstowo Love i Dylan to zupełnie inna liga. No ale grunge i punk nigdy nie opierały się na jakichś szczególnych umiejętnościach muzyków, więc co ja się jej w ogóle czepiam.

      OdpowiedzUsuń
    3. Wiesz, ale mi chyba nie tyle chodzi o teksty, ile o sam fakt szeroko rozumianych znaczeń. Na przykład Dylan jest styrany życiem, to coś, czego ekspresji niekoniecznie zapewni perfekcyjny głos.

      Ostatecznie, gdyby liczyły się teksty i jakość wokali, to słuchalibyśmy jeno najlepszych pieśni śpiewanych przez najlepszych operowych wykonawców.

      Zresztą, chyba sama piszesz mniej więcej o tym, co ja mam na myśli, gdy stwierdzasz:

      "Na czym polega jej magia? Jak dla mnie, na autentyczności. Na niewystudiowanych emocjach, na braku obaw przed pokazaniem, że, choć bardzo tego chciała, to jednak powrót na scenę był dla niej trudny. Oglądanie, jak z piosenki na piosenkę staje się coraz szczęśliwsza i pewna siebie, było naprawdę niesamowitym przeżyciem. Bo było widać, że nie do końca wierzyła, że ten powrót jej się uda, a gdy się okazało, że tak, nie potrafiła zejść ze sceny - bisowała cztery razy, a czwarty bis był powtórką zagranego już raz "Szału" - po prostu nie przygotowała więcej piosenek."

      OdpowiedzUsuń
    4. Ach, teraz rozumiem. Pamiętam, jak parę lat temu oglądałam występ Debbie Harry w Sopocie i choć z jednej strony słuchało mi się jej bardzo ciężko (ten sam przypadek - zrypany głos), z drugiej nadal było w niej coś, co nie pozwoliło mi przestać jej oglądać. Kolejny przypadek - Tom Waits, który zrobił sztukę ze swojego alkoholizmu. U Courtney mi tego czegoś zabrakło - ale może wynika to z tego, że wprawdzie nadal słucham muzyki niezależnej, ale to już zupełnie inna muzyka.

      OdpowiedzUsuń
    5. Edyta wróciła :D

      OdpowiedzUsuń
    6. Też się bardzo cieszę, że wraca :) Mam nadzieję, że na dobre i następnych płyt nie będzie już wydawać w kilkunastoletnich odstępach :]

      OdpowiedzUsuń
    7. Też mam nadzieję, że nie zamilknie znowu...Jest jedną z tych artystek, których lepiej słucha się na żywo niż na płycie...

      OdpowiedzUsuń
    8. Przepraszam za wścibstwo, ale czemu ostatni, fajny wpis zniknął?

      OdpowiedzUsuń
    9. Wróci dzisiaj, jeszcze fajniejszy:) Nie byłam z niego do końca zadowolona, a nie miałam czasu, by porządnie przeredagować.

      OdpowiedzUsuń
    10. masz wspaniałego bloga! będzie mi miło jeśli spodoba Ci się mój i go zaobserwujesz ;))

      ps. uwielbiam Edytę Bartosiewicz i niedługo jade na jej koncert do Poznania ;))

      OdpowiedzUsuń