• Dziewczyna z tatuażem

    Na "Dziewczynę z tatuażem" szłam pełna nadziei i obaw zarazem. Będzie dobrze czy tylko przyzwoicie? Gdyby za kolejną adaptację bestsellerowej powieści Stiega Larssona wziął się ktoś inny niż David Fincher, prawdopodobnie nie miałabym takich odczuć. Ba, nie wiem nawet, czy bym się na ten film skusiła. Kłopot w tym, że od chwili, gdy obejrzałam "Obcego 3", cenię sobie Finchera prawdopodobnie bardziej, niż na to zasługuje. Wybaczam wpadki w rodzaju "Gry" i "Ciekawego przypadku Benjamina Buttona" (w przypadku tego drugiego było to łatwiejsze dzięki genialnej części z Tildą Swinton; oba filmy zresztą nie są złe, po prostu miałam przerost oczekiwań), bo wciąż mam w pamięci "Obcego", "Siedem", "Zodiak", a przede wszystkim "Podziemny krąg". I wciąż czekam na kolejny obraz, który powali mnie na kolana, bo nie wierzę, by ktoś, kto zrobił takie filmy, nagle zapomniał, jak się je robi. Nie kupiłam więc kręcenia nosem na Rooney Marę (że to nie Noomi Rapace, tak jakby nikt już nie pamiętał, że Noomi też nie dla wszystkich była TĄ Lisbeth) i na Amerykanów, co to wszystko muszą przerabiać na swoją modłę. Nie kupiłam również dlatego, że, na boba, "Dziewczyna z tatuażem" nie jest remakiem filmu "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" (nie mamy tu więc casusu dętej amerykańskiej "Nikity"), jest po prostu adaptacją książki. A to ogromna różnica. I jeżeli już ktoś miałby ochotę coś porównywać, to nie te dwa filmy, ale to, na ile obie adaptacje oddają książkę Larssona. I pewnie by się okazało, że odpowiedź na to pytanie wcale nie jest oczywista. I tak naprawdę zależy od tego, kto porównuje.

    Szwedzki film miał wszystko, co trzeba - mroczny klimat, zagadkę, dobre aktorstwo. Książkową historię uprościł w granicach rozsądku, choć dla tych, co przedkładają słowo pisane nad obraz, zapewne za bardzo. Dla mnie nie, bo, jeżeli tylko się da, staram się oddzielać to, co w druku, od tego, co na ekranie i traktować jako osobne historie. I właśnie jako taka osobna historia film Opleva bardzo mi się podobał. Pierwsza cześć, rzecz jasna, bo kolejne były, cóż, słabe. Tym, co zrobił Fincher, jestem niemal zachwycona. Tak, Rooney Mara to nie TA Lisbeth, a nieco psychopatyczna zbuntowana punkówa (i tylko trochę hakerka, pewnie genialna, rzecz jednak w tym, że tego akurat w filmie aż tak nie widać, bo scen z komputerem w roli głównej jest bardzo mało), bardziej pewna siebie niż zagubiona, niby wyalienowana, ale nie dlatego, że coś się dzieje w jej głowie, ale dlatego, że sama tak zadecydowała. Do tego za wysoka, za dobrze zbudowana i ze zbyt małym smokiem na plecach (i większym na udzie). Tak, Daniel Craig to nie TEN Blomkvist, a co gorsza jest, choć trudno to sobie wyobrazić, jeszcze większą pierdołą niż bohater książki. Na dodatek Fincher wziął więcej z książki niż Oplev, ale też więcej zmienił (dorzucając między innymi kapitalną scenę nieudanej ucieczki Mikaela z domu Martina i świetną rozmowę o niej parę minut później - szczegółów nie zdradzę, żeby nie psuć wam przyjemności). Ale to wszystko - i nowy Mikael, i nowa Lisbeth, i nowe historie - pięknie razem gra. Fincher po raz kolejny pokazał, że jest mistrzem w opowiadaniu historii. Opowiadaniu rwanym, niespiesznym, ale też bardzo konsekwentnym, gdzie żadna scena nie jest przypadkowa czy obliczona na chwilowy efekt. Jest też mistrzem w mruganiu okiem do widzów - zwróćcie chociażby uwagę na koszulkę Plague'a, gdy Lisbeth odwiedza go po raz pierwszy.

    Dlaczego więc mój zachwyt jest niepełny? Po pierwsze i mniej ważne - muzyka. Jak cenię Trenta Reznora, tak momentami miałam wrażenie, że reżyser ceni go za bardzo. Słowem, za dużo go. Bo dźwięki, które produkuje, nie są obojętne emocjonalnie i też opowiadają swoją historię, która chwilami jest trochę inna niż to, co oglądamy na ekranie. Po drugie i ważniejsze - zakończenie. Spójne z książką, no, prawie, tyle że to, co się dzieje po spłonięciu pana złego w samochodzie i rozwiązaniu zagadki "co się stało z Harriet Vanger", i co w druku opowiedziane jest na kilkudziesięciu stronach, tu zajmuje kilka minut. I jest tak różne od reszty filmu, że wybija z nastroju. Choć nie na tyle, by zepsuć to, co świetne.

    A zatem? Zapomnijcie o szwedzkiej wersji. Zapomnijcie o Noomi Rapace. Nie pytajcie, jak "Dziewczyna z tatuażem" Davida Finchera ma się do "oryginału" Nielsa Ardena Opleva. Nie porównujcie Noomi Rapace i Rooney Mary (Lisbeth Salander), Michaela Nyqvista i Daniela Craiga (Mikael Blomkvist), Petera Habera i Stellana Skarsgårda (Martin Vanger). A najlepiej, jeżeli jeszcze jakimś cudem nie oglądaliście i oglądałyście szwedzkiej adaptacji pierwszej części "Millenium", odwróćcie kolejność i najpierw zobaczcie amerykańską. Bardzo jestem ciekawa wrażeń kogoś, kto to zrobi.

    Na ostateczną zachętę - plus ostatni, czyli czołówka. Jedna z najlepszych, jakie w życiu widziałam.



    Recenzję dedykuję Przemkowi, który podarował nam zaproszenie na pokaz przedpremierowy.
  • Czytaj także

    20 komentarzy:

    1. Cóż, gdy się wrzuca taką piosenkę do czołówki, trudno, żeby efekt nie był zajebiozą :)

      OdpowiedzUsuń
    2. No bez przesady z tym Reznorem. Była też Enya :))

      OdpowiedzUsuń
    3. Oooo, nie przypominaj mi. Ta scena będzie w każdej antologii. I w wielu parodiach.

      OdpowiedzUsuń
    4. Mocno bondowy ten opening ;)

      OdpowiedzUsuń
    5. zewsząd i znikąd12.01.2012, 21:43

      A tymczasem Alfabet Biedronia wraca... Nikt nie przewidział słowa "partnersko", tymczasem dziś właśnie ono się skojarzyło posłowi Suskiemu.

      OdpowiedzUsuń
    6. Z racji tego, że jestem do tyłu, pokuszę się o to odwrócenie kolejności. A że książki też jeszcze nie czytałam, to będzie baaardzo świeże spojrzenie. ;]

      @hds - czołówka też mi się od razu z Bondem skojarzyła. Ale cover świetny. :D

      OdpowiedzUsuń
    7. @metaxu
      Koniecznie podziel się wrażeniami. I mam nadzieję, że będą inne niż "tylko szwedzka wersja, Amerykanie są głupi" powszechne w komentarzach (w większości pisanych przez osoby, które filmu Finchera raczej nie widziały).

      OdpowiedzUsuń
    8. Miałem w ogóle na to nie iść, bo nie lubię adaptacji nr 2, zresztą taki film jak Fight Club robi się raz w życiu, ale może jednak...
      Czołówka w każdym razie świetna.
      jr

      OdpowiedzUsuń
    9. @Ewa
      Podzielę się, jak tylko obejrzę. :)

      Gorzej, że mogę mieć odchył w stronę Finchera, bo jakoś mam do niego słabość...

      No nic, już żadnych recenzji więcej nie czytam i postaram się pójść na film "bez obciążeń".

      OdpowiedzUsuń
    10. szwedzkie było lepsze; bo gadali po szwedzku, bo chyba więcej kontekstu "przemoc wobec kobiet", naziolstwa, religii. i Noomi Rapace była radykalniejsza. jestem ogromnie podjarana Marą, to fantastyczna dziewczyna, ale Rapace była mniej sympatyczna, co bardzo sobie cenię. reszta na tym samym poziomie, realizacyjnie to nie jest Social Network. jak ktoś chciał Zodiaka, to może się zawieść.

      OdpowiedzUsuń
    11. "Chyba więcej"? No nie wiem. Noomi - kwestia gustu, dla mnie sympatyczna może nie jest, ale spod znaku "zabrać do domu, nakarmić i się zaopiekować" jak najbardziej. Rooney nie budzi we mnie takich uczuć. Realizacyjnie - tu się nie zgadzam zupełnie. Plus humor, tego u Szwedów za bardzo nie ma (w książce jest). Ale: nadal rzecz gustu. Wg. mnie obie wersje są fajne, ale Fincher wygrywa.

      OdpowiedzUsuń
    12. Też mam odchył w kierunku Finchera więc jak tylko obejrzę to nie omieszkam podzielić się wrażeniami :)

      OdpowiedzUsuń
    13. Byłam, właśnie wróciłam. Rewelacyjny! Powalający! Baaardzo mi się podobał. Rooney rzeczywiście inna od Lisbeth z wersji szwedzkiej, ale gra bardzo dobrze. Mi bardziej odpowiada jednak gra Noomi. Muzyka rzeczywiście przesadzona, jak dla mnie nieadekwatna często do obrazu i zupełnie nie na miejscu, ale może to kwestia gustu. W każdym razie film oceniam bardzo wysoko i polecam każdemu!
      Manomento

      OdpowiedzUsuń
    14. @Manomento
      Ha, to mamy remis! Pewnie pamiętasz, jak swojego czasu przekonałaś mnie do przeczytania całej trylogii. Ja dla odmiany pamiętam, jak zarzekałaś się, że na amerykańską wersję na pewno się nie wybierzesz:)

      A tak serio - no prawda, że dobry? Prawda?

      OdpowiedzUsuń
    15. No rewelacyjny! Coś Ty! Nie dałam rady ;) Od razu poleciałam. W weekend pracowałam, więc nie mogłam i śmignęłam w poniedziałek :) Wiedziałam, że muszę zobaczyć. Widząc trailery, czołówkę nie mogłam nie mieć porównania. Teraz już mam i nadal uważam, że szwedzka wersja jest bardziej magiczna, aktorzy brzydcy jak noc i ma to swój urok, a cała historia jest moim zdaniem lepiej opowiedziana :) Ale czekam z niecierpliwością na kolejną cześć. Eh, trzymał w napięciu, oj trzymał ;)

      OdpowiedzUsuń
    16. Koncowka byla smutna....

      OdpowiedzUsuń
    17. Czas nadrobić zaległości. ;)

      Dawno nie miałam takiego problemu, żeby jednoznacznie określić, który film podobał mi się bardziej.

      Szwedzka wersja wygrywa pod względem fabularnym. Bardziej się to klei, całość jest spójniejsza (chyba lepszy scenariusz). Wiedząc o całej historii tyle, że jest dziennikarz, hakerka i jacyś naziści w tle, mniej więcej takiej Lisbeth się spodziewałam: dość hardcorowej, niezależnej, itp. (nic nie poradzę że myśląc o hakerkach zawsze mam przed oczami Angelinę Jolie z wiadomego filmu).

      Amerykańska wersja jest faktycznie zabawniejsza, co ładnie rozładowuje atmosferę. I mimo długości filmu nie czułam się też znużona. Ale po seansie w pierwszym momencie byłam zwyczajnie wnerwiona. Seriously? To ma być zakończenie? Pomijając fakt, że kompletnie nie widziałam skąd połączenie Lisbeth-Blomkvist, bo chemii za grosz tam nie stwierdziłam, końcówka wydała mi się wręcz niedorzeczna.

      Zmieniłam jednak zdanie po bitwie z myślami i obejrzeniu szwedzkiej wersji. Chyba chciałam sobie dopasować Lisbeth do mojego wyobrażenia (vide Angelina). RM-Lisbeth ma taki trochę autystyczny rys (kompletnie nie wie, jak funkcjonować wśród ludzi), ale z drugiej strony jej ich brakuje. I tu sensu nabiera to zbliżenie do Blomkvista, które jak dla mnie wynika z tego, że jest chyba pierwszą osobą (po jej poprzednim kuratorze), z którą w ogóle stać ją na jakąkolwiek relację. Gdyby film skończył się na scenie, w której oddaje mu kasę, można by to potraktować jako przygodny romans, gdzie dwoje dorosłych ludzi stwierdza, że w zasadzie miło spędzili czas i wracamy do „normalnego” życia. W tym kontekście końcówka jest potrzebna – pokazuje jak ważna dla Lisbeth jest ta relacja i jak otwierając się na nią puściły u niej wszystkie mechanizmy obronne. Ja niestety w pierwszej chwili próbowałam to sprowadzić do starszy facet-naiwna dziewczyna zaślepiona miłością. Tylko tu nie tyle powinno się mówić o miłości, co o potrzebie bliskości.

      Na Lisabeth z wersji szwedzkiej byłam mniej przygotowana, ale „amerykańska” mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła, przysparzając mi bólu głowy. ;] Wyszła naprawdę ciekawa postać.

      Więc chyba nie do końca odchył w stronę Finchera – raczej Rooney Mary. :)

      OdpowiedzUsuń
    18. O, to ciekawie Tobie wyszło. Bo ja mam odchył w stronę Finchera, ale jednocześnie w stronę Noomi.

      Różnice w zakończeniach - w szwedzkiej wersji lepsze, fakt - wynikają po trosze też z tego, że Fincher od początku wiedział, że kręci trylogię, a Oplev chyba nie. Bo inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć tego, że podomykał wątki, które w pierwszej części książki pozostają otwarte.

      Co do relacji Blomkvist-Salander - to samo wychodzi z książki. I masz rację, w wersji Finchera to jest słabiej pokazane.

      To co, teraz czas na lekturę?:)

      OdpowiedzUsuń
    19. Przypuszczam, że kwestia kolejności oglądania mogła zrobić swoje co do "odchyłów". ;)

      Przy Fincherze miałam cały czas wrażenie, że to jakiś świat, w którym praktycznie wszyscy faceci są potworami (czyżby lepiej wpisał się w ducha książki?) Poziom nienawiści wobec kobiet był wręcz namacalny. W szwedzkiej wersji nie było takiego "stężenia" (w ogóle jest bardziej wyczyszczona z emocji). Trudno mi właściwie powiedzieć czy to wada, czy zaleta. Wersję Finchera odebrałam przez to jakoś mocniej.

      Książka musi jeszcze chwilę poczekać, choć została już "zabezpieczona". ;)
      Boję się, że jak zacznę to i skończę całą trylogię, a chcę wypróbować odwrotną kolejność przy następnej części (szwedzka-amerykańska-książka).

      OdpowiedzUsuń
    20. Jam ci jest. Nie podobalo mi się. Płytkie, stereotypowe, przewidywalne. Rozczarowałam się solennie.
      Bardzo "małomroczny" klimat.
      Bardzo słabe aktorstwo. Tylko moja sympatia do Craiga, którego znam na szczeście od czasu zanim stał się Bondem, sprawiła, że ogladalam mimo wszystko z przyjemnością.
      Bardzo kiepska fabuła. Za dużo watków i pierdół zbędnych jak falbanki przy sutannie, jak na tak krótki film. To materiał na mini serial, nie na jednorazowe kino. 50% do wyrzucenia ze scenariusza, bo zrobilo się śmietnisko.
      Fatalny casting: widzę Stellana - myśle to on, ten czarny charakter, w dodatku tutaj coś się opylał, widzę Joely Richardson - no tak, przecież nie bedzie jakąś tam Anitą. Za dużo oczywistości.

      Skojarzenia wizualne z Tesis nie do odparcia, czyli wtórność.

      Ogólnie cieszę się i raduję, że szwedzka wersja leży sobie jeszcze przeze mnie nie ruszona. Podejrzewam, że odwrotna kolejność sprawiłaby, że uznałabym te 2h z Craigiem i Marą za całkiem zmarnowane. A tak mam nadzieję na szwedzki kąsek w naprawdę mrocznym klimacie. Chociaż nędznej fabuły to nie zmieni. Zastanawiam się po co pisze się takie naiwne historie....i kto to lansuje ?

      f.o.f.

      ps Ach, no tak zapomniałam o tytułowej bohaterce...no po prostu zapomniałam.

      OdpowiedzUsuń