Wczoraj (a w zasadzie dziś w nocy) było tu smutno, a przynajmniej jesienno-melancholijnie. Dziś (a właściwie wieczorem) z okazji Dnia Wychodzenia z Szafy chciałam dla Was znaleźć kilka comingoutowych piosenek, wybrałam w końcu coś trochę innego, ale może dzięki temu będzie zabawnie. Nie mam pojęcia, jak to ułożyć, więc pójdę na łatwiznę i zrobię to chronologicznie.
Na początek Alix Dobkin, czyli pierwsza wyoutowana lesbijka w przemyśle muzycznym. Alix zrobiła coming out w 1972 roku, a w 1973 nagrała "Lavender Jane Loves Woman", pierwszą w historii płytę nagraną przez i dla lesbijek, na której znalazło się między innymi słynne "Lesbian Code", gdzie przez ponad sześć minut wylicza słowa używane przez lesbijki do określania siebie, takie jak "członkini drużyny", "rodzina" czy "vagitarian" ("wagitarianka") i "hasbien" (gra słów "lesbian" i "has been" – ta, która kiedyś była lesbijką). Swoją drogą, czy tylko ja mam wrażenie, że, przynajmniej w porównaniu z tym, o czym śpiewa Alix, nasz polski "lesbijski kod" jest wyjątkowo ubogi? Posłuchajcie i przekonajcie się sami. Oryginalego wideo niestety nie udało mi się znaleźć (choć Alix nadal koncertuje), to, które wrzuciłam, być może już znacie, bo jakiś rok czy dwa lata temu krążyło po sieci. Tym razem, zamiast zachwycać się lesbijskimi podtekstami w "Xenie: Wojowniczej Księżniczce", posłuchajcie jednak słów.
Kojarzycie piosenkę Katy Perry "I Kissed a Girl"? No pewnie, że kojarzycie. A wiecie, że Kate nie jest pierwszą osobą, która zaśpiewała piosenkę o tym tytule? W 1995 roku zrobiła to Jill Sobule, amerykańska piosenkarka folkowa. To jeden z comingoutowych kawałków, które początkowo wybrałam. Został, bo jest naprawdę słodki i dla mnie o niebo lepszy od tego, co zrobiła Katy.
Teraz piosenka, która zawsze bawi mnie do łez. To parodia "I'm the only one" Melissy Etheridge, w której na dodatek wymieniona jest "Lou Diamond Philips' wife", czyli pierwsza żona Melissy ("tej pierwszej"). A parodiuje najprawdopodobniej "ta druga Melissa" (choć ta piosenka przypisywana jest też Nikki Reed - nie, nie chodzi o tę aktorkę, a o szefową wiadomości radia FM99). Niestety również do tego utworu nie ma żadnego sensownego wideo, tak że zapodaję wersję obrazkową. A, poniekąd jest to piosenka comingoutowa, choć może niekoniecznie chcielibyście, aby poszła z tej okazji w oficjalnych mediach.
Ostatnia w kolejce jest komiczka, projektantka mody i działaczka na rzecz LGBTQetcetera Margaret Cho. Poniżej jej opowieść o tym, jak występowała na lesbijskim statku miłości, czyli podczas rejsu zorganizowanego przez chyba najsłynniejszą lesbijską agencję turystyczną Olivia Travel, i co z tego wynikło. Zobaczcie, jak rozwiązała dylematy wokół swojej orientacji po tym, jak w trakcie tego rejsu przespała się z kobietą, oraz jak na to zareagowała jej mama.
-
Na wesoło: o coming outach i nie tylko
Na wesoło: o coming outach i nie tylko Ewa Tomaszewicz 10/11/2009
Czytaj także
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
Pani Cho rewelacyjna :)
OdpowiedzUsuńPierwszego nie znałam.
OdpowiedzUsuńA myślałam, że mam bogate słownictwo w tym zakresie... :]
Poza tym lubię piosenkę Jill Sobule, ale UWIELBIAM wersje Melissa Ferrick/Jill Sobule:
1) http://www.youtube.com/watch?v=hs11BwErZJQ
2) http://www.youtube.com/watch?v=_y426n-s57Q
Zawsze poprawiają mi humor :)
Słodkie, dzięki za podesłanie. Tylko gdzie jest Robert? :)))
OdpowiedzUsuńMiss Ferrick jest w ogóle niesamowita na koncertach, mam nadzieję, że kiedyś, jakoś, gdzieś zobaczę ją na żywo.
To jedno z moich ulubionych wideo:
http://www.youtube.com/watch?v=rkE7TqAdhxo
Na miejscu tej dziewczyny natychmiast spławiłabym Roberta i skorzystała z propozycji Miss Ferrick :)
OdpowiedzUsuńDzięki za linka. Kurcze, byłam pewna, że już ściągnęłam wszystkie koncerty Melissy jakie można znaleźć w necie (już blisko 3 GB materiału), a tu miła niespodzianka :)
Faktycznie jest niesamowita na żywo. Póki nie ma szans na odwiedzenie Stanów, zostaje Youtube...
Najczęściej wracam chyba do tego koncertu, z którego był ostatnio podlinkowany "Stranger". A z duetów: Brandi Carlile (http://www.youtube.com/watch?v=umdniKeouqY).
Nie ma to jak "two gay ladies" śpiewające o pięknej dziewczynie :)
A wiesz, że na Melo.pl można kupić kilka jej płyt? W tym moją ulubioną koncertówkę "70 people at 700 feet". Chociaż dorosłam już chyba do nabycia reszty na CD Baby (wolałabym w jej sklepie, ale jako że na liście są jeszcze Julie Wolf i Ani, to chcę to zrobić hurtowo).
OdpowiedzUsuńA mój sceniczny team marzeń to Melissa Ferrick, Julie Wolf, Erin McKeown, Ali Miller i Sara Lee.
Czyli ta ekipa:
1. http://www.youtube.com/watch?v=zpKZKLmKZIE
2. http://www.youtube.com/watch?v=d6XbHO7hoe8
Dzięki! :)))
OdpowiedzUsuńNie miałam pojęcia. Szukałam tylko wersji niewirtualnej w polskich sklepach (co oczywiście skończyło się fiaskiem).
Zależało mi zwłaszcza na "70 people at 700 feet", bo czytałam, że to jej najlepsza koncertowa płyta. Widzę, że potwierdzasz, a jeszcze jest u nas dostępna, więc nie przepuszczę - muszę zaprzyjaźnić się z tym całym Melo.pl. Tylko na razie mi trojana wyrzuca, jak próbuję ściągnąć ten ich program do odtwarzania... Ale łatwo się nie poddam.
A z zamówieniem ze sklepu Melissy czekam i czekam, bo gdzieś wyczytałam, że miała wyjść nowa edycja "Goodbye Youth" z remixami. Ale wygląda na to, że się dałam zwieść jednemu nierzetelnemu artykułowi...
Ale poczekam jeszcze trochę. Może nowe koszulki wreszcie będą (jak szaleć, to szaleć) :)
Jill Sobule genialnie to zaśpiewała :)
OdpowiedzUsuńXys - a w wersji podesłanej przez Metaxu jest jeszcze wstawka:
OdpowiedzUsuńJill: "I kissed a girl"
Melissa: "WAY before Kate Perry"
Jill: "Yeah, fuck that shit" :)))
Metaxu - to żeby Ci ułatwić zaprzyjaźnianie się z Melo (a nie jest to łatwe - jak to bywa z przyjaźniami z rozsądku):
1. Melo chodzi tylko pod Internet Explorerem (to już pewne wiesz).
2. Licencja jest na kilka pobrań (na wypadek, gdyby coś poszło nie tak).
3. Płyty zgrywasz tylko w Media Playerze.
4. Jak chcesz je przerobić na mp3, to najpierw zgraj na płytę, potem z powrotem na komputer i już możesz robić, co chcesz (pozbywasz się zabezpieczenia).
A z płyt dostępnych na Melo najmniej polecam "Valentine Heartache" - jest tam sporo fajnych piosenek, ale Melissa śpiewa, no, średnio. Nie wiem, czy to czas, kiedy dopiero co przestała pić, czy kiepskie studio, ale w każdym razie wersje koncertowe piosenek z tej płyty są o niebo lepsze. Za to jeżeli nie znasz jej pierwszych piosenek, to "Massive Blur" może być dla Ciebie zaskoczeniem - miłym, dodam, bo jest naprawdę rockowo.
A ja dla odmiany czytałam, że nagrywa nową płytę i, podobnie jak przy "The Other Side", sama gra na niej na wszystkich instrumentach.
Z rzeczy dostępnych chyba tylko w jej sklepie mnie dla odmiany kusi "Decade" :)
Mój problem z Melo polega głównie na tym, że layout wydaje mi się koszmarny i godzi w moje poczucie estetyki. Ale dzięki za instrukcje :)
OdpowiedzUsuńZa "Valentine Heartache" faktycznie nie przepadam (nie miałam dostępu do wielu jej studyjnych płyt, ale z tych które słyszałam, chyba najbardziej lubię "Freedom").
Na "Massive Blur" brzmi ciekawie, aczkolwiek czuć, że to był czas, kiedy szukała jeszcze swojego brzmienia (w końcu pierwsza płyta).
Najczęściej wracam do "Skinnier & Faster". Najlepiej brzmi na koncertach :)
A dla mnie "Breaking Vows" z "Massive Blur" to jeden z najlepszych ever kawałków Melissy. Szczególnie gra słów z "relationship" i "ship": "... The talk it out and make it last-half / That's supposed to make up a good / Re-lation-ship / But this ship / It ain't going nowhere / This ship is / Docked-out / Parked-back / Stuck on this rock / With a hole in the bow". No i "Massive Blur", w przeciwieństwie do większości jej studyjnych albumów, jest naprawdę dobrze nagrane - no ale to już jeden z nielicznych uroków romansowania z dużymi wytwórniami.
OdpowiedzUsuńMoja ulubiona płyta to chyba "In The Eyes of Strangers" - ma masę pozytywnej energii i naprawdę na niej słychać, jak dobrze jej się współpracuje z, jakby nie patrzeć, jednymi z najlepszych muzyków sesyjnych/koncertowych w branży - Julie i Darenem.
Co do wyższości koncertówek - tak, ale...:) jest przynajmniej jeden utwór Melissy, którego koncertowe wykonania podobają mi się średnio, a studyjna wersja jest genialna - "Bad bad girl" z "The Other Side".
"Freedom" - o tak. BTW, na "70 people..." jest naprawdę genialna wersja tytułowego kawałka z tej płyty. I jeszcze "Everything I Need". I... No tak, lubię wszystkie, tylko niektóre ciut mniej :)
Uporałam się z Melo :) Po 4 przesłuchaniach "70 people" - najlepsza płyta Melissy jaką słyszałam :) Póki co, top 5: "Everything I Need", "Burn This Guitar", "Freedom", "Black Tornado" i "Then So It Is". Oj, pokatuję tę płytę :) Jeszcze raz dzięki za odesłanie do Melo :)
OdpowiedzUsuńA wracając do "Massive Blur", to może się trochę źle wyraziłam. To niezła płyta, tylko ten jej rockowy charakter, trochę mi mniej pasuje. Dla mnie szczytem szczęścia jest Melissa i gitara akustyczna :) Choć np. składu z Calvin Theater baaardzo chętnie posłuchałabym i w wersji studyjnej, i na żywo.
A "Bad bad girl" słyszałam tylko w koncertowym wykonaniu. Raptem dwa na Youtubie znalazłam. To, w którym nie pamięta początku (http://www.youtube.com/watch?v=yQjAYXKAb0E), poza tym, że jest prześmieszne, spodobało mi się na tyle, że zrobiłam sobie z niego mp3 (w końcu jakoś sobie trzeba radzić, zwłaszcza, że kilka piosenek, które bardzo mi się podobają nie zostały nigdy nagrane, np. "Promise of Gold").
Widzę, że następny zakup przede mną na Melo, bo "The Other Side" też jest.
Ale spokojnie, przyjemności trzeba sobie dawkować :)
To była moja pierwsza płyta Melissy, także prawie wszystkie piosenki zdążyły już zdobyć status ulubionych (no może oprócz "Who knows why"), także w zależności od nastroju zaczynam słuchać w różnych miejscach.
OdpowiedzUsuńA składu z Calvin Theatre to bym chętnie posłuchała i razem, i osobno, bo przecież spośród nich chyba tylko Sara Lee nie ma żadnej płyty solowej/z własnym zespołem na koncie.
A tak w ogóle bardzo mi miło spotkać kogoś, kto lubi te wszystkie "nudne" gitarzystki-wokalistki :) Choć ja rocka akurat lubię, ale (chyba podobnie jak Ty) uważam, że rozstanie z Atlantic wyszło Melissie na dobre. A na pewno już jej muzyce - bo inaczej pewnie rzeczywiście zrobiliby z niej "tę drugą Melissę".
Jak tu ich można nie lubić? :)
OdpowiedzUsuńFakt, że tak na dobrą sprawę, na Twoim blogu po raz pierwszy w "polskim internecie" spotykam się w ogóle ze znajomością amerykańskiej sceny folkowej w wydaniu kobiecym.
Trochę się dziwię, że nie jest to gatunek bardziej popularny chociażby w środowisku LGBT, biorąc pod uwagę, że w USA to właściwie podstawa publiczności.
Kiepska dostępność robi swoje (choć ostatnie dni pokazały mi, że nie jest tak źle jak myślałam). I chyba jednak bariera językowa. Wydaje się, że teraz wszyscy znają angielski, ale wiele osób nadal ogranicza się do polskich mediów mainstreamowych, a tu nie uśledzi człowiek ani słowa o niszowych wykonawcach (zwłaszcza jeśli są kobietami).
W sumie sama usłyszałam pierwszy raz piosenkę Ani DiFranco w filmie 6 lat temu i gdybym nie pogrzebała po necie, pewnie dalej nie wiedziałabym kto to jest :]
Ale jest nas już dwie - będzie więcej :)
Poza tym, nie to, że nie lubię rocka ("gatunkowo" się nie ograniczam), ale po prostu najbardziej ujmująca jest dla mnie akustyczna strona Melissy, która dla mnie jest "tą pierwszą" (wielką fanką Melissy Etheridge raczej nie jestem).
Ha, no ja właśnie między innymi właśnie dlatego założyłam tego bloga, bo mi takich informacji w polskim internecie brakowało :)
OdpowiedzUsuńDo przyczyn braku popularności tych artystek w Polsce dodałabym jeszcze słabą pozycję muzyki niezależnej u nas w ogóle oraz kompletny brak wyoutowanych śpiewających lesbijek czy kobiet biseksualnych. A jak nie ma Polek, to nie ma też kultury słuchania "naszych" (w sensie nieheteroseksualnych) artystek. Plus brak prawdziwych Pride'ów. Rozwinę to w którejś notce na blogu chyba, bo to temat rzeka. A, jeszcze brak polskiego ITunesa - coś, czego Apple'owi nie mogę darować, bo to skarbnica muzyki innej niż mainstreamowa.
A, jestem przekonana, że jest nas więcej niż dwie. Trzecia siedzi koło mnie, swojego czasu sprzedała mi na swoją zgubę Ani i już się nie kłócimy o kolejność Meliss (pozostałyśmy przy swoich wyborach), a znam jeszcze kolejne dwie:) Czyli przynajmniej pięć. Jeszcze 65 i możemy zorganizować własne "70 people..." :)
O, jak szybko grono się powiększa. Może nie jest to postęp wykładniczy, ale kto wie co będzie za kilka lat? ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam w takim razie wszystkie fanki i czekam na następne posty :)