Pewnie już wiecie, że w najbliższy weekend we Wrocławiu w ramach festiwalu Lesbijki, geje i przyjaciele będzie miał miejsce pierwszy Wrocławski Marsz Równości. W komentarzach pod zaproszeniem na Homikach zadziała się z tej okazji dyskusja z Multicultusem, który stwierdził, odnosząc się do padającego w tekście zapytania, czy Wrocław zda egzamin z tolerancji, że nie ma co się zastanawiać nad reakcjami wrocławskiego społeczeństwa na imprezę, bo to, jak nas widzą, nie jest naszym największym problemem. Ważniejsza jest nadal nikła partycypacja osób niehetoresksualnych w takich wydarzeniach jak parady, czy też w ogóle w walce o nasze prawa, i to właśnie aktywizacją środowiska, a nie reakcjami społeczeństwa, powinni się przez najbliższe lata zajmować działacze.
Zgadzam się, że słaba frekwencja na paradach czy fakt, iż spośród pewnie setek tysięcy użytkowników naszych portali internetowych zaledwie parę tysięcy złożyło swoje podpisy pod petycją w sprawie wprowadzenia związków partnerskich, świadczy między innymi o nikłym zaangażowaniu w sprawy teoretycznie dotyczące nas wszystkich. Nie zgadzam się natomiast, że do na przykład wprowadzenia ustawy o związkach partnerskich potrzebna jest praca u podstaw czy zdobycie poparcia naprawdę znacznej części środowiska. Przeciwnie, uważam, że dopiero w momencie, kiedy taką ustawę będziemy mieć, coś się w świadomości tej milczącej (co nie znaczy, że obojętnej) większości może zmienić. Bo poczują się legalni. Bo zobaczą, że organizacje, oprócz konferencji czy akcji społecznych, robią coś, co jest im realnie potrzebne (żeby nie było - nie uważam, że konferencje czy inne przeglądy filmowe są niepotrzebne). Że działaczostwo to nie tylko sposób na lansowanie siebie i zabawa w robienie imprez, na których samej / samemu chciałoby się bywać, ale też coś, co przynosi korzyści (i nie piszę tu o korzyściach finansowych) nie tylko działaczom.
Nie czuję się specjalistką od tego, jak należy działać (moje romanse z dość licznymi orgami były zazwyczaj krótkie i nieszczególnie burzliwe, dłuższego związku z "Repliką", ale już bez przynależności organizacyjnej, nie liczę, indywidualnych wyskoków też nie), ale wydaje mi się, że nie w pozytywistycznych (praca u podstaw) czy romantycznych (rząd dusz) mrzonkach rzecz leży. Działacze nie potrzebują legitymacji większości mitycznej społeczności osób nieheteroseksualnych (bo się jej po prostu nie doczekają), a, po pierwsze primo, autorytetów w swoim gronie, po drugie primo - silnych sojuszników. W temacie autorytetów już się kiedyś na tym blogu wymądrzałam, tak że tym razem tego czytającym oszczędzę, co do sojuszników - cóż, chodzi mi zarówno o partie polityczne, jak i wszelkich Pacewiczów, Raczków i inne Środy, ale przemnożone przez ileś tam, czyli generalnie osoby mające władzę i/lub wpływ na media. Oczywiście paru Bradów Pittów czy Angelin Jolie też by nie zaszkodziło. Plus sojusze strategiczne z organizacjami działającymi na rzecz praw człowieka, związkowcami itd. Oczywiście to się już wszystko i dzieje, i działa, a jak się będzie działo mądrzej i na większą skalę, to i działać będzie lepiej i na większą skalę.
Nieraz zdarzało mi się pisać, że jeżeli my sobie nie wywalczymy swoich praw, to nikt tego za nas nie zrobi. Ale umówmy się, to "my" to nie jest cała społeczność LGBTQIetcetera. Nie wierzę, że istnieje jakiekolwiek hasło, jakakolwiek idea, jakakolwiek osoba, która byłaby w stanie zjednoczyć choćby jedną piątą środowiska. Praca u podstaw jest ważna, jasne, ale jeżeli będziemy czekać z robieniem czegokolwiek, aż pod jakimś internetowym apelem pojawi się nawet sto, dwieście czy trzysta tysięcy podpisów, to w zasadzie już teraz możemy sobie odpuścić jakąkolwiek działalność. I nie uważam, żeby to nieczekanie była wyrazem lekceważenia milczącej większości, a jedynie racjonalnego podejścia do tego, co się robi.
-
Uwaga, nudzę! Dziś znów o działaczostwie
Uwaga, nudzę! Dziś znów o działaczostwie Ewa Tomaszewicz 10/20/2009
Czytaj także
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
Również myślę, że dużo jest jeszcze do zrobienia.Ale też myślę, że najważniejsze wciąż są te codzienne sytuacje, coming outy i tak dalej. My nie potrzebujemy tak naprawdę własnego poparcia, a poparcie heteroseksualnej większości.
OdpowiedzUsuńCo do parad - nigdy na żadnej nie byłam i nie uważam tego za swoją powinność. Nie mam pojęcia czy się zjawię na kolejnej krakowskiej. Za to petycje podpisuję, lgbtekę prowadzę, nie ukrywam swojej orientacji wśród znajomych. Jak widać można działać na różne sposoby i także wątpię w to, że ktoś znajdzie jeden uniwersalny. No chyba, że tym uniwersalnym jest po prostu coming out.
ciekawy tekst Ewo, daje do myślenia.
OdpowiedzUsuńJa mam chyba podobne podejście do Arc :)
Ja też nigdy nie paradowałam, ani w Poznaniu, ani w Krakowie (przed i po przeprowadzce). Jakoś mój temperament mola książkowego każe mi zachwycać się konferencjami, nie szczekaczką. Nie lubię żadnego demonstrowania, i szczerze mówiąc, nie podoba mi się, że marsze/parady ukazywane są jako punkt tęczowego honoru, a przynajmniej obowiązek. Nie chodzi o siedzenie w szafie, wstyd z powodu własnych poglądów czy sposobu życia. Ulica może i jest moim żywiołem (CHODZĘ nałogowo, i biegam), ale tłum zdecydowanie nie.
OdpowiedzUsuńA i ja nie uważam, by parady były obowiązkowe, choć zazwyczaj na nie chadzam. Tak jak i podpisywanie wszelkich petycji. Generalnie uważam, że im więcej różnorodnych działań, tym lepiej, bo więcej osób znajdzie coś dla siebie. Także nie lekceważę ani marszy, ani konferencji, ani mistrzostw w piłce nożnej, ani naszych występów :)
OdpowiedzUsuńTak, ale plus przechodzi w minus, gdy dochodzi do rozproszenia. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego w tym roku krakowski Festiwal Kultura dla Tolerancji był tylko artystyczny, a potem mieliśmy osobną imprezę "społecznikowską" (na której NB Mariusz zadebiutował w roli Naczelnego). Może chodzi o niesnaski, ale może rzeczywiście tak, jak ogłoszono oficjalnie: uznano, że podział tematyczny się sprawie przysłuży.
OdpowiedzUsuńBtw, była akcja "Gejowska adopcja" - za wpłatę na konto Fundacji (kwota dowolna) dostawało się potem plakat reklamujący festiwal (podobała mi się zarówno wersja kobieca, jak i męska, urocze!). Samuel Nowak mówił potem (zakulisowo!) o kilkunastu wpłatach. W czasach bankowości internetowej! Szok! Na samym wernisażu Paweli było - szacunek właścicieli lokalu - z 300 osób. Voila...
W Polsce zwyczajnie nie ma "kultury działaczostwa". I trudno oczekiwać, żeby sama orientacja sprawiła, że nagle tysiące osób queer wylegnie na ulice. Mentalności nie zmieni się tak łatwo. Rozumiem to, bo sama za tłumem nie przepadam. Do demonstrowania się nie nadaję.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o większość heteroseksualną, nie ma co liczyć na przełomowe zmiany nastawienia (chyba że znajdzie się jakaś polska Ellen) - to praca na lata i niekoniecznie dla działaczy.
Z drugiej strony trzeba naciskać "elitę" polityczną. I tu bez "działaczostwa" się nie obędzie.
Tylko co da się uzyskać, gdy rzucanie homofobicznymi hasłami pomaga zdobyć głosy, a nie stawia czyjejś kariery pod znakiem zapytania?
Nie mówię, że to beznadziejna walka, ale perspektywa lewicy (zwłaszcza w obecnym stanie) jako jedynego sojusznik, nie pozwala liczyć na wiele.
Poparcie większości heteroseksualnej jest konieczne, żeby poszły za tym konkretne regulacje. Nasz system prawny jest systemem pozytywistycznym. Jego przekształcenia zależą więc od polityków, którzy poza tym, że często nie mają wiele pojęcia o tym co robią, chcą reelekcji. Działania na rzecz środowiska LGBT ich do niej, póki co, nie przybliżają.
I koło się zamyka.
Więc jednak: praca u podstaw.
W Polsce nie ma ani kultury działaczostwa, ani kultury działania (przynajmniej w naszych organizacjach)! O tej drugiej wolę zresztą się nie rozpisywać, bo znowu awantura będzie.
OdpowiedzUsuńTak naprawdę, to pewnie należałoby zacząć jak z reformą edukacji - od wykształcenia działaczy, aby Ci potrafili zajmować się kolejnymi działaczami. Bo póki co to jest w większości przypadków zabawa na zasadzie "jakoś to będzie". A dopiero potem... Czyli praca na lata.
Ale mimo wszystko jestem umiarkowaną optymistką, bo przez ostatnie dwadzieścia lat naprawdę dużo się w tym kraju zmieniło - mimo braku planu, decentralizacji, edukacji, konfliktów, podgryzania itd. itp.
Poparcie większości heteroseksualnej - niekoniecznie. Bardziej polski Zapatero. Nowa klasa polityczna. Dotrzymywanie obietnic wyborczych. Egzekwowanie tych obietnic. Tak, wiem - bredzę :D
"Jeśli chodzi o większość heteroseksualną, nie ma co liczyć na przełomowe zmiany nastawienia (chyba że znajdzie się jakaś polska Ellen) - to praca na lata i niekoniecznie dla działaczy."
OdpowiedzUsuńNo cóż, nie liczyłabym na efekt natychmiastowy :) Podejście, że należy nam się teraz niczego niestety nie załatwi.
Protestuję przeciw nazywaniu Marszu Krakowskiego paradą. Jeszcze ten w 2008 od biedy by można, było kilka postaci z bajek, ale 2009 już nie.
OdpowiedzUsuńŻadne działanie nie jest niczyim obowiązkiem, no chyba że moralnym.
Demonstracje są jednym z podstawowych przywilei demokratycznych i ważnym narzędziem wpływu. Kto wie, czy jakiekolwiek medium kiedykolwiek napisało by o niemarszowo-nieparadowych działaniach gejów, gdyby nie marsze i parady. To one zmuszają do dostrzeżenia nas, do myślenia o nas, do zajęcia stanowiska. Myślę, że w dużej mierze dzięki nim powstają artykuły o homorodzicielstwie w politykach etc.
No z tym dotrzymywaniem obietnic wyborczych to chyba nawet nie political, a science fiction :)
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że na Zapatero to możemy dłuuugo poczekać. Jednak Hiszpania Franco a nasz PRL to zupełnie inna bajka. Oni mogli sobie pozwolić na mocny odchył na lewo, a u nas przeciwna tendencja zaowocowała Giertychem wicepremierem. I nagle wszystko rozgrywa się między PO i PiSem. Bo to przecież zupełnie odmienne partie. Normalnie ogień i woda (zwłaszcza jeśli chodzi o światopogląd).
Dlatego wydaje mi się jednak, że poparcie heteroseksualistów jest istotne. Żeby je uzyskać trzeba dużo pracy i cierpliwości. Ale myślę, że się opłaci w perspektywie kilku lat. Rośnie w końcu młode pokolenie, które jak widać chociażby po poście o Kotku, chociaż w części wydaje się bardziej otwarte i tolerancyjne. Oczywiście trzeba "pomóc" takiej tendencji. Przede wszystkim pokazując, że się istnieje.
I zgadzam się ze stwierdzeniem Arka. Bez demonstracji trudno przyciągnąć uwagę. Nie jestem zachwycona tym stanem rzeczy, ale niestety tak to wygląda.
Szczerze mówiąc, w moim środowisku uczelnianym praktycznie w ogóle nie spotykam się z tym, żeby sytuacja osób LGBT była wspominana poza kontekstem takich demonstracji.
A co jest takiego złego w słowie "parada"? Ja nie dostrzegam niczego obraźliwego :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, co jest złego w określeniu "parada"?
OdpowiedzUsuńCo do wagi demonstracji - zgadzam się, że to przede wszystkim one, jako wydarzenia medialne, pomagają nam zaistnieć w świadomości społecznej. Ale nie wiem, czy to dobrze, bo jak marsz czy parada jest nieudana, przyciąga mniej uczestników, jest mniej wyrazista, to też właśnie taki sygnał temu społeczeństwu wysyłamy - że jest nas mniej, że jesteśmy mniej zainteresowani, że nam się "znudziło". Nie wiem, jak wygląda sytuacja frekwencyjna w Krakowie, ale w Warszawie jest z roku na rok gorzej - co jest jednym z głównych powodów, dla którego jestem cię ta na FR, która wykańcza tę imprezę, zamiast ją wykorzystać do walki o nasze prawa.
"Parada" kojarzy się z zabawą, rozrywką, czymś niepoważnym. "Demonstracja" z polityką.
OdpowiedzUsuńNikt przecież nie powie, że przed ambasadą taką i taką odbyła się parada w obronie praw dysydentów, a często słyszy się, że "geje paradują".
Prawda jest taka, że uwagę mediów najbardziej przyciągają konflikty. Starcie interesów. To się dobrze pokazuje w TV. Jeśli jest spokój to wzmianka wystarczy. Gdzie indziej się kotłują i tam trzeba wysłać ekipę. W końcu najwięcej się mówiło o paradzie przy okazji zakazu. Więcej informacji w mediach to większe zainteresowanie i większa frekwencja.
Tylko teraz trzeba znaleźć sposoby, żeby zwrócić uwagę na marsze bez takiej "pomocy".
Parada górników przeszła pod Sejm. Drogę zagrodziła jej Parada Normalności. Brzmi ekstra :)
OdpowiedzUsuńJa bym się dla odmiany zastanowiła, jak zwrócić uwagę mediów na inne działania. Bo to mamy akurat wspólne z feministkami - że widzą nas, gdy demonstrujemy, a nie widzą, jak robimy cokolwiek innego (no chyba że promujemy książeczkę o pingwinach gejach).
To kwestia skojarzeń. Termin parada jest coraz popularniejszy. Mamy Paradę Schumanna, czy Paradę Studentów podczas Juwenaliów.
OdpowiedzUsuńCo do marszów, to pamiętam Marsz Miliona Bluntów. Też nie wszystkim musi się dobrze kojarzyć.
A demonstracje? Na myśl przychodzą stoczniowcy z petardami i naprani górnicy z kilofami, ciskający w policjantów kostką brukową.
To może dla odmiany zrobić Defiladę LGBT ?
Najlepiej i tak nam, a przynajmniej męskiej części, wychodzą pikiety :)
Panie purysto, oburzający się na nieścisłości semantyczne związane z użyciem słowa "parada": mówi się "przywilejów", nie "przywilei"! :p
OdpowiedzUsuńW takim razie ja mogę napisać, że przejście z Kazimierza na Starówkę nie może być określone marszem "krakowskim", bo to zafałszowuje pojęcie o rozmiarze miasta, a tak w ogóle, to był Marsz Tolerancji.
Ale rozumiem, że słowo 'parada' nie byłoby adekwatne - tak, jak pisze Metaxu. W tym roku frekwencja kiepska z powodu pogody - tego dnia, na krótko przed zaplanowaną godziną, była burza i oberwanie chmury.
A po co uściślać, że obowiązek MORALNY? A jaki inny, prawny miałby być?
Kiedy oglądałam górników pod sejmem, to mi się osobiście bardziej z "burdą" kojarzyli niż "demonstracją".
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Ewą. Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę mediów na inne działania. Sprowadzenie środowiska LGBT do "paradowania" w świadomości społecznej jest zbyt dużym uproszczeniem.
Junior - a pamiętasz warszawską pikietę w 2004 roku (zamiast zakazanej parady)? Też dobrze wyszła :)
OdpowiedzUsuńPomysł z określeniem parady defiladą bardzo mi się podoba!
Defilada fajnie brzmi ;)
OdpowiedzUsuńa może: "Bieg przez tęczę"? :P
ot taki żarcik ;)
Ewa - nie wiem, miewam trudności z odtworzeniem co i kiedy :). Po raz pierwszy szedłem chyba jednak w 2005, gdy wszechpolacy z późniejszym LPR-owskim wiceministrem Pardą na czele kładli się na chodniku, żeby nas zatrzymać. Wtedy było nas mnóstwo! Z wieców utkwił mi w pamięci ten na pl. Konstytucji, ale to chyba była reakcja na wydarzenia w Poznaniu.
OdpowiedzUsuńA żeby było prościej defilady proponuję organizować na Placu Defilad, a pikiety na pikietach :)
O, to super, że mam "HomoWarszawę", bo będę wiedziała, gdzie się wybrać na pikietę :)
OdpowiedzUsuńMichał Horbulewicz napisał na swoim blogu, że biorąc udział w Marszu, spełnił swoją obywatelską powinność. Mądrze napisał i ja sądzę, że tę powinność spełniłam.
OdpowiedzUsuńJa jestem osobą heteroseksualną i wzięłam udział we wrocławskim marszu, żeby wyrazić poparcie dla legalizacji homoseksualnych związków partnerskich. Kiedy przyszło jednak do skandowania haseł, wstydziłam się, bo - cholera jasna - nie jestem "z branży" i a nuż ktoś pomyśli, że jestem lesbijką (szczególnie widząc mnie i moją przyjaciółkę maszerujące razem). Po raz pierwszy zrozumiałam, co możecie czuć, kiedy na tłum, w którym maszerowałam, krzyczano "Zboczeńcy!", bałam się też, że dostanę wpierd..., kiedy ludzie z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu rzucali jajkami.
Wybaczcie, ale ja nie widzę nic bohaterskiego w wywieszeniu flagi narodowej za oknem, kiedy nasz kraj najeżdża okupant. W takich chwilach trzeba wziąć broń i walczyć. Może to zbyt śmiałe porównanie, ale prawda jest taka, że nic się nie zmieni, jeśli nie weźmie się czynnego udziału w tych zmianach. Ja sama również myślałam, że moje poparcie powinno ograniczyć się do tego, żeby nie przeszkadzać i dać żyć. Tak byłoby wspaniale. Ale przy tylu nosicielach różnych fobii trzeba ludzi oswajać z tym, co "groźne". I oswajać aktywnie.
Masz rację, Arc-en-terre, że na walkę nie ma sposobu uniwersalnego - ktoś musi przecież też organizować sztab. Sądzę, że także moje "intelektualne" wsparcie może i jest dobre, ale ja sama polecam ruszyć się i pójść na marsz; człowiek nabiera zupełnie innej perspektywy.
Frida - masz absolutną rację z tą "inną perspektywą". Przyznam, że dla mnie udział we wrocławskim Marszu, choć nie była to pierwsza moja taka "impreza", był bardzo silnym przeżyciem. Bo niestety warszawskie parady są mało adekwatne do rzeczywistości.
OdpowiedzUsuń