Co jakiś czas na Facebooku dostaję zaproszenie, by wesprzeć jakąś sprawę. Zaprotestować, rozpowszechnić informację, pozyskać dla idei więcej osób, pomóc finansowo. Im częściej takie prośby przychodzą, tym większą mam ochotę zignorować je, nie czytając. Nie dlatego, że nie sprzeciwiam się karaniu śmiercią za homoseksualizm w Iranie czy przemocy wobec kobiet. Po prostu przestaję wierzyć, że tego typu działanie ma sens - bo choć wysłanie takiej informacji nawet do niewielkiej liczby znajomych sprawia, że rozchodzi się w tempie błyskawicznym i może trafić do setek tysięcy osób, to efekt tego działania jest prawdopodobnie mizerny w porównaniu z liczbą osób, które potencjalnie mają możliwość się z danym problemem zapoznać. Oczywiście działanie psychologiczne może być znakomite - wszak udało mi się "pozyskać" (czytaj: sprawić, że posłały informację dalej) ileś tam osób. Czy jednak przekłada się na rzeczywiste benefity dla sprawy? Mimo wszystko wątpię. Trochę mi się to kojarzy z dążeniem do tego, by na serwisach społecznościowych mieć jak najwięcej "znajomych". Ładnie to wygląda, nie sprawia jednak, że mamy do kogo zadzwonić o trzeciej nad ranem, gdy przyśni się nam coś niedobrego.
Żeby nie było - doceniam siłę internetu i nie jestem przeciwniczką tego typu akcji. Jednak uważam, że trzeba się bardziej postarać, by nasza sprawa została zauważona przez osoby, które mogłyby rzeczywiście jakoś pomóc. To, że w internecie każdy może sobie zamieścić petycję, postawić stronkę czy bloga, rozesłać daną informację do iluś tam osób, nie sprawia, że działać jest łatwiej. Bo niby jak mam przekonać te ileś tam osób, by wsparły właśnie moją inicjatywę, skoro one takich próśb o wsparcie dostają kilkanaście-kilkadziesiąt tygodniowo? To trochę jak zwracanie się do gwiazdy, by wystąpiła na imprezie benefitowej. Na większości stron agentów gwiazd jest zakładka "występy charytatywne". Wiecie, co się dzieje, gdy na nią kliknąć? Zazwyczaj pojawia się informacja, że jeżeli zajmujesz się działalnością charytatywną, to masz już kontakt do osoby, której szukasz. Na oficjalnej stronie go nie znajdziesz.
O wilku mowa - przed sekundą dostałam propozycję na Facebooku, by zostać fanką strony "Wszyscy na tak". Jeżeli ktoś jeszcze nie wie, o co chodzi, to jest to kolejna strona, na której można zostawić swoje dane osobowe (które tym razem nie są powszechnie dostępne) na znak, że popiera się ideę wprowadzenia w Polsce związków partnerskich. Co się później stanie z naszymi danymi? Organizatorzy akcji, którzy chcą pozostać anonimowi (bo, jak tłumaczą, chcą jak najszerszego poparcia, a gdyby pod akcją podpisało się jakieś medium gejowsko-lesbijskie, byłoby to utrudnione), w sekcji "Pytania i odpowiedzi" z rozbrajającą szczerością przyznają, że to zależy od liczby zebranych podpisów. Jeżeli będzie ich więcej niż kilka tysięcy, to chcą zainteresować tematem ogólnokrajowe media i dotrzeć w ten sposób zarówno do społeczeństwa, jak i polityków. Słabo? No niestety słabo. Swoje dane zostawiłam (na tej samej zasadzie, na jakiej zdarza mi się wypełniać ankiety kolejnych osób, które piszą prace magisterskie czy licencjackie o lesbijkach - dla sprawy), ale w powodzenie akcji, która już z założenia jest, hm, mało konkretna, wierzę średnio. Choć nie podzielam podejrzeń, z jakimi już się zetknęłam, że jest to akcja sfingowana, mająca na celu na przykład wygenerowanie jak największej liczby odsłon strony, nie zmienia to faktu, że jak dla mnie jest to para w gwizdek. Ale oczywiście jak organizatorom uda się zebrać te kilkadziesiąt tysięcy podpisów i coś dalej z tym zrobią, wybiorę się z kwiatami / flachą i swoje malkontenctwo nawet publicznie odszczekam.
Z akcji stricte internetowych zdecydowanie za to podoba mi się wspomniana w poprzednim wpisie celebracja Dnia Wychodzenia z Szafy (więcej na blogu Abiekta), i to nie tylko dlatego, że sama biorę w tym udział (jako obiekt, nie pomysłodawczyni). Pomysł, by zachęcić ileś tam osób do wrzucania do sieci filmików ze swoimi coming outami jest konkretny i prosty, przesłanie czytelne, efekty mierzalne. Żadnych fajerwerków, ot, pokażmy swoje śliczne buźki w internecie, powiedzmy, jak to z tymi naszymi coming outami było i czy nam teraz strasznie, czy nie bardzo. I zachęćmy innych, żeby zrobili to samo, bo im nas więcej, tym raźniej, naprawdę. Niniejszym zachęcam, ustami Gosi i psa naszego, który też swoje musiał powiedzieć:
Na koniec - dla odmiany - anegdota. W zeszłym tygodniu moja przyjaciółka obroniła pracę licencjacką z literatury amerykańskiej. Zapytana, dlaczego właściwie wybrała Edgara Allana Poe, odpowiedziała, że właściwie przez przypadek, bo ona w sumie woli współczesne pisarki brytyjskie - Jeanette Winterson, Sarah Waters... Panie z komisji uśmiechnęły się, jak jej sie wydało, znacząco, a ona, wychodząc z sali, pomyślała sobie: "No! To teraz nie mogą mnie oblać".
-
Wszyscy na tak?
Wszyscy na tak? Ewa Tomaszewicz 9/27/2009
Czytaj także
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
A zdarzyło Ci się potem czytać choć niektóre z tych prac, do powstania których przyczyniłaś się jako ochotniczy obiekt badań? (Nie ironizuje, gdzież bym śmiała, mam świadomość, że pracę opartą na wynikach ankiet bardzo trudno przygotować; pytam z ciekawości...)
OdpowiedzUsuńpaulina
Szczerze? Jedną :)
OdpowiedzUsuńMieszkałam przez 6 lat w akademikach, i często byłam rekrutowano, ale taką gotową pracę też tylko jedną czytałam, z tym, że jej autorką była moja Siostra... a ja a) uwielbiam wypełniać ankiety, b) uwielbiam czytać wszystko co się da, i czego się nie da, stąd było moje pytanie... XD
OdpowiedzUsuńNo i jak wrażenia? a dawno to było?
Autorką była moja ówczesna dziewczyna, a było to lat temu dziesięć. Wrażenia - mimo sentymentu - bardziej niż średnie. Ale to głównie ze względu na zbyt małą moim zdaniem grupę badawczą (bo to były jeszcze czasy, kiedy chętne do wypełnienia rekrutowało się w klubach). Dla mnie wyciąganie jakichkolwiek wniosków na podstawie czterdziestu paru ankiet jest bez sensu, no ale komisja to łyknęła.
OdpowiedzUsuńRaczej dziwne, że promotor się zgodził / promotorka się zgodziła. Ulać pracę podopiecznej (magistrantki) / podopiecznego (magistranta) kogoś, z kim się pracuje: czy to się w ogóle zdarza?
OdpowiedzUsuńHm, a ja mam z akcja na 11 października skojarzenia podobne, jak z tym "byciem na tak": jeśli zostanie przekroczona pewna masa krytyczna, fajnie, jeśli nie... eeem, jak się miewa http://odkrywamysie.pl? Nadal faluje?
Mam podobne odczucia jak Ty, Ewo, jeżeli chodzi o dwie wspomniane przez Ciebie akcje - "Wszyscy na tak" - wzięłam udział, ale nie zamierzam tego reklamować i polecać innym, bo cóż... nie wygląda to najlepiej.
OdpowiedzUsuńCo się zaś tyczy akcji wyjdź z szafy to bardzo mi się podoba i nie mogę się doczekać, aż sama zmajstruję filmik wspólnie z moją dziewczyną :)
Arc - nie mogę się doczekać filmiku. Mój zmajstrowany, czeka w kolejce.
OdpowiedzUsuńPaulina - pewnie, że jak zabawa się skończy na 20 filmikach, to nie będzie się specjalnie z czego cieszyć. Ale mimo wszystko wielki plus za nowatorskość, no i za sięgnięcie po nieopatrzone twarze - w końcu ile można patrzyć na "jedynych" gejów i "jedyne" polskie lesbijki :)
Mój się tworzy, ale z racji braku kamery będzie to raczej pokaz zdjęć, choć w nietypowej oprawie :D Ale musi to jeszcze zaakceptować moje dziewcze, które także tam występuje.
OdpowiedzUsuń