Po wczorajszym piku oglądalności mojego bloga (który sama zresztą spowodowałam) i związanym z nim przyrostem komentarzy nazbierało mi się tematów na najbliższy tydzień albo i dłużej. Zanim jednak przejdę do pierwszego z nich (albo i dwóch, zależy, na ile mi wystarczy sił), znowu refleksja na temat tego, jak sobie zapewnić więcej odsłon i komentarzy. Otóż obok już sprawdzonego (nieświadomie acz skutecznie) postem o grzybkach uderzenia w stół i czekania na nożyce, nieźle sprawdza się też najechanie na czyjś tekst na innej stronie i poinformowanie go, gdzie znajdzie komentarz na jego temat. Nie sądzę, aby był to sposób szczególnie odkrywczy, ale się dzielę, może ktoś nie wie, a go to zaciekawi. Nieźle też działa wpisanie w tytule któregoś posta popularnej choć niekoniecznie związanej z tematyką bloga frazy - bo póki co najwięcej osób z Google'a wchodzi do mnie, wpisawszy (w różnej konfiguracji) słowa "porno" i "Madonna" (po czym trafiają tu). Sporą popularnością cieszą się też garnitury, szczególnie trzyczęściowe, ale zdarzył się też "za poważny" - to na początek roku szkolnego. Wracając do kwestii pików oglądalności - wniosek z tego dla mnie taki, że paprotki (o których wspomniałam już tu) zaplanuję sobie na najbliższy weekend, bo znów może być gorąco, więc muszę mieć czas na odpowiadanie na komentarze (a przy okazji zobaczę, czy podgrzewanie atmosfery zapowiedziami publikacji kontrowersyjnego tekstu też działa pozytywnie na oglądalność).
A dziś etykiety - choć nie te na butelkach czy zapalczane (swoją drogą, czy te drugie ktoś w ogóle jeszcze zbiera?) - kanony i inne kategoryzacje. Temat wziął się stąd, że dyskusja, czy Jeanette Winterson wielką pisarką jest, toczyła się nie tylko pod moim poprzednim wpisem, ale też pod oryginalnym tekstem na Homoseksualizm.org.pl. I tam przyszła mi do głowy myśl, której nie jestem pewna, a którą bardzo chciałabym tutaj rozwinąć. Kontekst jest taki, że Claire (od wczoraj znana jako "autorka tekstu, który mnie wkurzył") stwierdziła, iż o ewentualnej wielkości Winterson zadecyduje przyszłość, bo w ocenie czyjejś twórczości liczy się również jej wpływ na autorów późniejszych, historię literatury itd. A mi wyszło, że, choć tak bywało drzewiej, to teraz już nie będzie. Powód jest prosty - żyjemy w innych czasach. Kiedyś pisarzy i pisarek było wprawdzie sporo, ale przebijało się stosunkowo niewielu. Teraz nie dość, że każdy może książkę wydać (jak nie w druku, to w internecie - i bynajmniej nie lekceważyłabym tej drugiej opcji, w końcu muzykom i muzyczkom już to nieźle wychodzi, więc przez analogię pisarzom i pisarkom też wyjdzie), to na dodatek może z nią dotrzeć do teoretycznie każdego miejsca na świecie. Siłą rzeczy liczba informacji, książek, ich potencjalnych odbiorców i naśladowców przyrasta lawinowo i kiedy minie przepisowe ileś tam lat od śmierci Winterson, po których powinna (lub nie) trafić do tzw. kanonu, nikt już może o niej nie pamiętać - nie dlatego, że jest pisarką złą, ale dlatego, że nie wyłowi jej z informacyjnego śmietnika, którego prawdopodobnie nikt już nigdy nie uporządkuje. Jakie z tego wnioski? Po pierwsze taki, że większa niż za życia po śmierci prawdopodobnie nie będzie (tak jak i pozostali pisarze z przełomu XX i XXI wieku i późniejsi). Po drugie, że wszystkie funkcjonujące jeszcze kanony historycznoliterackie właśnie się jako metoda dezaktualizują. Po trzecie, że nie zostaną zastąpione innymi twardymi metodami szufladkowania, bo już obecne czasy zaszufladkować się po prostu nie dadzą - za dużo o nich wiemy i nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć już teraz, a co będzie za parę lat? I po czwarte, że w ogóle mnie to nie martwi - jeżeli jest prawdą (bo póki co to tylko spostrzeżenie, na które pewnie mnóstwo osób przede mną i równolegle ze mną wpadło, a ileś tam może i obaliło).
A nie martwi mnie, bo etykiet nie znoszę, choć uznaję ich polityczną wartość - a konkretnie to, że w pewnych okolicznościach uzasadnione jest używanie takich określeń jak "literatura lesbijska" czy "kultura gejowska". Bo chodzi o nazwanie czegoś, co w świadomości ogółu nie istnieje i nie zaistnieje, jeżeli się tego głośno (i wielokrotnie) nie powie. I tak naprawdę dopiero w momencie, kiedy książka o lesbijkach stanie się w powszechnym odbiorze po prostu książką o ludziach, będzie można przestać w jej opisie używać słowa "lesbijka". Tyle polityki. A ja nie lubię etykietowania, kategoryzowania, kanonów i innych szufladek, bo nas ograniczają. Lesbijki wkładają do worka "lesbijskiego wyglądu", pisarki wpychają w niszę "literatury lesbijskiej", kobiety w przymusową kobiecość (czymkolwiek jest), Caster Semenyę w rodzaj nijaki, a społeczeństwo w obowiązkową heteroseksualność. Bo co z tego, że Semenya przez 18 lat czuła się kobietą, skoro nie ma miesiączki, więc jest "onym", a w najlepszym przypadku "nim/nią", Bo przecież skoro jesteś Polką i katoliczką (dwie etykiety), to nie możesz być... Jasne, że nigdy tak do końca nie będę wolna i zawsze będę coś musieć, a czegoś nie móc, ale to nie powód, by dać się załadować do szufladki z napisem "lesbijka/dziennikarka/pracownica miesiąca dużej korporacji" i zapomnieć, że poza Szuflandią jest jeszcze świat dużych ludzi. Tak, kategoryzowanie ułatwia ogarnięcie rzeczywistości. Ale też tak naprawdę nie pozwala jej nigdy ogarnąć.
Jako że zrobiło się ciężko i pseudofilozoficznie, na koniec historyjka z życia miss Ferrick (a jakże), jak to pięknie przysłużyła się jej etykieta "lesbijskiej piosenkarki". W 1992 roku, mając zaledwie 21 lat, podpisała kontrakt z Atlantic Records. Wytwórnia od początku naciskała na nią, aby zrobiła publiczny coming out, jednak wtedy nie czuła się jeszcze gotowa. W efekcie zrobiła to dopiero w 1995 roku, dwa lata po Melissie Etheridge. I co się stało? Z miejsca przylgnęła do niej łatka "tej drugiej Melissy", co sprawiło, że przez fanki "lesbijskich piosenkarek" zaczęła być postrzegana jako ta, która chce żerować na popularności Melissy Etheridge. To samo imię, podobna muzyka, gitara - no po prostu skandal, na rynku muzycznym nie ma miejsca dla "tej drugiej"! Miss Ferrick zapłaciła za wpakowanie jej do szufladki "kolejna lesbijka Melissa z gitarą" zerwaniem kontraktu przez Atlantic (bo nie spełniła oczekiwań finansowych) i kilkuletnim załamaniem nerwowym. Teraz ma własną wytwórnię i sporą trzódkę swoich "Ferrick heads" - to na pocieszenie.
W następnym odcinku będę kłopoty osób biseksualnych. A jako zajawkę wrzucam wideo z Ani Difranco z 2000 roku, czyli z czasów, kiedy to wszystkie lesbijki ją kochały, bo śpiewała o miłości zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Przestały (niektóre na chwilę, niektóre na zawsze) kochać, gdy zdarzyło się jej przestać umawiać się z kobietami i wyjść za mąż - biseksualistka wstrętna! A ta ładna pani z akordeonem to Julie Wolf - niestety nie jest już w zespole Ani.
-
Etykietom śmierć
Etykietom śmierć Ewa Tomaszewicz 9/14/2009
Czytaj także
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
>>> I tak naprawdę dopiero w momencie, kiedy książka o lesbijkach stanie się w powszechnym odbiorze po prostu książką o ludziach, będzie można przestać w jej opisie używać słowa "lesbijka".
OdpowiedzUsuńZwróciłaś uwagę na coś bardzo ważnego (pisałam już kiedyś o tym w sieci przy okazji Milka). Otóż ulotka kinowa, opis płyty czy powieści (w tym ostatnim przypadku na szczęście jest lepiej) mamią nas "wyjątkowymi więziami", "specyficznymi przyjaźniami", "niezwykłymi duetami", "głęboką zażyłością"... Ostatni raz przypomniałam sobie o tym w empiku, przeglądając wydanie dvd "Złodziejki". No po prostu nóż się w kieszeni otwiera.
Tak gwoli uczciwości - mi na to zwrócił uwagę Błażej Warkocki. Z tymi opisami masz rację. BTW to świetny temat na felieton - z przyjemnością bym taki przeczytała.
OdpowiedzUsuńWymaga to małego riserczu, ale już kiedyś o tym myślałam, może kiedyś się zbiorę;). Może jak się dobiorę do filmoteki w KPH?
OdpowiedzUsuń